Alloy

Autor: 
Maciej Karłowski
Tyshawn Sorey
Wydawca: 
Pi Recordings
Data wydania: 
25.11.2014
Ocena: 
5
Average: 5 (1 vote)
Skład: 
Tyshawn Sorey: drums; Cory Smythe: piano; Christopher Tordini: bass

Ależ to jest cudowna płyta! W swojej refleksyjności i zadumaniu fascynująca jak mało który album ostatnich lat! Nie ma tu zaskoczeń zresztą. Do płyt ważnych, nagrywanych z ważnych powodów, Tyshawn Sorey bez wątpienia jeden z najważniejszych muzyków amerykańskiej sceny jazzowej, przyzwyczaił od samego początku i tę tendencję utrzymuje z klasą właściwą wielkim mistrzom. „That/Not”, ,,Koan”, „Oblique I”, to były albumy zmuszające do zastanowienia się, jeśli nie nad tym gdzie bije jazzowe serce młodego pokolenia amerykańskich jazzmanów, to z pewnością jakimi ścieżkami podążają ich umysły i wrażliwość.

Co dwa lata mamy szczęście poznawać jego kolejne albumy. Jedni powiedzą, że nie rozpieszcza swoich fanów i oczywiście będą mieli rację, ale tylko jeśli brać pod uwagę wyłącznie czasowe dystanse pomiędzy kolejnymi wydawnictwami. Ale płyty Soreya to coś więcej niż rejestracje muzyki wirującej w jego głowie. To odrębne opowieści, które nawet jeśli w prosty sposób nie wszystkich zachwycają i łapią za serca, to na pewno prowokują do uwagi.

Alloy – najnowsze dzieło tego perkusisty, kompozytora i filozofa muzyki, może poruszyć i serca, i umysły. Składają się na nie zaledwie cztery kompozycje. Dwie to w soreyowskich miarach czasowych ledwie miniatury, liczące sobie nieco mniej niż po osiem minut każda. Pozostałe to już monumentalne zapisy. „Movement”, bez kilku sekund trwa 20 minut, a zamykająca całość „A Love Song” przekracza minut 30.

Ale monumentalne znowu tylko czasowej perspektywie. To co słyszymy to ażurowe, niespieszne układy nut, jakby szukające siebie w przestrzeni, przyglądające się sobie nawzajem, odbijające się w lustrach swoich brzmień. Uważnie celebrowane, mają czas by swoim brzmieniem się nasycić. W takim nastroju upływa pierwsze niemal 15 „Love Song” zagranych wyłącznie na fortepianie. Dalej zresztą faktura wcale nie zagęszcza się. Tworzy się tylko inny brzmieniowy kontekst. Bo delikatnie wspierane szelestem czyneli i ascetycznym kontrabasem granym arco dźwięki fortepianu nabierają kolejnego przestrzennego tym razem wymiaru. I niby nie dzieje się nic aż do 20 minuty, od której zaczynamy liczyć czas dany kontrabasiście, ale całość, nie wiadomo kiedy zmienia się w cudownie rozpiętą w przestrzeni balladę, z wyraziście odmierzanym czasem, z czytelną, ale szeroką harmonią i kotwiczącymi całość stanowczymi, niemal równo odmierzanymi nutami kontrbasu. Potem kulminacja i sekcja rytmiczna gaśnie, by na powrót oddać głos już tylko fortepianowi, w którego pojedynczych dźwiękach utwór milknie. Ale nie milknie muzyka, brzmiąc już tylko w pamięci słuchacza, błąkając się po jej zakamarkach, nieuchwytna z jednej strony, z drugiej otulająca uszy chłodnym jedwabistym woalem.

Ta sytuacja zmienia się bodaj tylko we wspomnianych prawie 8 minutowych miniaturach, znacznie intensywniejszych i mocniejszych w brzmieniu, bardziej zwartych i porywczych w wyrazie. I do żadnej innej muzyki muzyka Soreya nie jest podobna. Nosi jakiś charakterystyczny wodny znak poukrywany czy to za klasterowymi interwencjami pianisty czy za szeleszczącym kolorem perkusji czy klasycyzującymi harmoniami i melodiami jak w „Movement”. Jakże daleka od jazzu, tak prosto, po amerykańsku, rozumianego. Daleka choć przecież przez Amerykanów zagrana, wpatruje się w kompozycyjny porządek rzeczy, co i raz o sobie przypomina, ze zdumiewającą delikatną stanowczością, szepcząc - tu jestem! Nie uwolnisz się ode mnie łatwo. 

 

Returns; Movement; Template; A Love Song