Wszystko o Ewie... i Benjaminie, i Edwardzie. Trzy kolory rządzą!

Autor: 
Andrzej Nowak (http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/)
Zdjęcie: 

Fakty są bezsporne. Muzyka swobodnie improwizowana ma się we Francji wyśmienicie. Czasami, szukając przymiotnika dotyczącego tego akurat zakątka świata, używamy – przynajmniej w kulturze bardziej masowej, by nie rzec… sportowej – określenia Trójkolorowy. Bingo! Najlepsza muzyka, jaka ostatnio tam powstaje, ma na ogół wymiar… trzyosobowy, a mieni się nawet większą ilością kolorów! Wnikliwy Pan Redaktor dostrzega jeszcze dwa inne zjawiska, które na ogół towarzyszą eksplozjom doskonałego free improv nad Sekwaną.

 
Najpierw kontrabasista Benjamin Duboc! Czego się nie tknie w ostatnich latach, perły wychodzą. O płytach tria Daunik Lazro/ Benjamin Duboc/ Didier Lassere pisaliśmy wyłącznie złotą czcionką (Pourtant Les Cimes Des Arbres 2011, Sens Radiants 2014) patrz tutaj. Nie inaczej było w przypadku ekscesu pod nazwą Tournasol (2016). Duboc dobrał tu do trójki piorunującego gitarzystę Juliena Despreza i jego imiennika, perkusistę Louteliera.
 
Dziś czas najwyższy, by poznać kolejne trio z udziałem Duboca, a także dwa jego dotychczasowe wydawnictwa. W tym układzie personalnym za zestawem perkusyjnym zasiądzie jego rówieśnik i muzyk, choć trochę już uznany w światku niszowej muzyki bez melodii – Edward Perraud. Składu zaś dopełni Eve Risser, pianistka o dekadę od nich młodsza, która w cuglach podbija obecnie świat muzyki improwizowanej, a zbiór oponentów wobec tej tezy przyjmuje trwale wartość zerową.  
 
Za wydanie wszystkich tych płyt odpowiada jeden człowiek. Nazywa się Bertrand Gastaut i od kilku lat prowadzi wydawnictwo Dark Tree Records. 
 
 
En Corps – edycja pierwsza
 
Marzec 2012 roku. Studio nagraniowe w Malakoff/ Francja. Akustyczne trio w mało wyszukanym układzie instrumentalnym - fortepian (preparowany i … niepreparowany – cytuję za okładką), kontrabas i perkusja. Muzycy będą improwizować przez 51 minut, w dwóch odcinkach, a na płycie znajdziemy to jako En Corps (Dark Tree Records, 2012).
 
Trans. Pianistka Eve Risser rozpoczyna tę opowieść pojedynczymi akordami z klawiatury, wspierając się delikatnym szarpaniem strun z głębi swego wielkiego instrumentu. Kontrabasista Benjamin Duboc, wyposażony w długi smyczek, sunie głębokim soundem tuż pod nią. Perkusista Edward Perraud, w reakcji na poczynania interlokutorów, stawia systematyczne stemple i niezobowiązująco tyczy granice tej bardzo zrównoważonej i dostojnej niemal narracji. Wnikliwa wyobraźnia słuchacza dostrzega jednak zaszyty w niej nerw moralnego niepokoju i stygmaty tajemniczości. W wymiarze akustycznym rządzi tu zdecydowanie Duboc, zajmując trzy-czwarte przestrzeni dźwiękowej. Perraud ciekawie sonoryzuje na krawędzi bocznego toma, a Risser (jest już chyba wewnątrz instrumentu) sprawia wrażenie, jakby grała na … wiolonczeli. Delikatna dynamizacja poczynań całej trójki efektownie wzmaga jakość improwizacji. Perkusista zaczyna drżeć, wibrować wokół własnej osi, a kontrabasista dodaje mu rezonu, schodząc z brzmieniem coraz niżej (od paru chwil jest już w piwnicy). Pianistka aktywizuje skromny, acz intensywny pasaż wprost z czarnobiałej klawiatury. Dźwięki wszystkich instrumentów lepią się do siebie, jak plastry lipowego miodu. Choć każdy z muzyków gra trochę inaczej, to jesteśmy już w trakcie zwartej, spójnej i intensywnie symbiotycznej galopady (trans!). Benjamin krwistym smykiem wyżłobił już w podłodze rów mariański! Demokracja w zespole wszakże kwitnie w najlepsze. Około 19 minuty narracja delikatnie rozwarstwia się, muzycy łypią na siebie spode łba i w mgnieniu oka… eskalują kolejną, jeszcze bardziej wyrazistą improwizację w narowistym tempie. Eve gra tu mało, ale każdy jej dźwięk jest uzasadniony i zdobi wyczyny sekcji pięknymi, złotymi girlandami. Po 26 minucie smyczek idzie w odstawkę. Narracja robi się gęsta, jak sos do kaczki. Z klawiatury sunie, wprost w nasze uszy, niebanalna literatura, która wieńczy słoną eskalacją, ów ważny fragment historii improwizacji francuskiej.
 
Chant D’entre. Uspokojenie, budowane wyważonym dronem, płynącym wprost z paszczy trójgłowego smoczyska. Polerowanie powierzchni płaskich, akordy piana zza siódmej góry. Bijące serce perkusji szuka rytmu, jest agresywne, nadaktywne, odrobinę zbyt głośne. Kontrabas idzie z czarnej głębi, poszukujący, niezdecydowany (bić się, czy uciekać?). Perraud ma depnięcie trochę, jak Tom Bruno z Test, ale nie stroni od sonorystyki. Ten fragment płyty toczy się przy podobnym zagęszczenia incydentów akustycznych, jak pierwszy, ale w uwagi na niższą dynamikę, daje sposobność słuchaczowi na swobodnie wgryzanie się w zamysły muzyków i czerpanie dodatkowych porcji przyjemności. Narracja jest jakby zawieszona w powietrzu, płynna, tajemnicza, nieoczywista. Eve zdobi ją kilkoma zmyślnymi preparacjami w pudle rezonansowym. Jest tak rozbrajająco niejazzowa. Śle partnerom nielinearne pasaże do przemyślenia, nieco w poprzek rytmu, który wyznacza ordynarna stopa zestawu perkusyjnego (8-9 minuta). Tuż potem Benjamin włącza drapieżny walking i też postanawia postawić trwały ślad na ziemi w ramach tej eskapady. Eve podłącza się, jak sroczka i łapie odpowiedni dryl. Finał nagrania jest nagły, zerwany. W taki sposób, byśmy natychmiast poprosili o więcej!
 
 
En Corps Generation – edycja z oklaskami
 
Mijają cztery lata. Znów jest marzec. Nasza trójka bohaterów aktywnie wypoczywa w Tyrolu, w Austrii. Sobota, sala koncertowa (?), Artacts’16. Improwizacja odbędzie się z udziałem publiczności i potrwa 55 minut (znów dwie części). Wedle wskazań okładki, Eve Risser będzie grała na fortepianie (brak dodatkowych wskazówek, zwłaszcza w zakresie ewentualnych preparacji), jej męscy partnerzy – bez zmian. Płyta dokumentująca wydarzenie koncertowe jest z nami od kilku tygodni i zwie się En Corps Generation (Dark Tree Records, 2017).
 
Des Corps. Start jest spokojny, pełen wewnętrznej ciszy, toczony z dbałością o szczegóły, pojedyncze interakcje. Tu kropka, tam przecinek. Muzycy nawołują się na skraju puszczy, bo już czas ruszać po złote runo. Akord, talerz, akord, stopa. Eve płynie tylko po klawiaturze, tak, jak obiecała przed chwilą. Gra nieco inaczej, niż w studiu, cztery lata temu. Mniej rytmiczna, bardziej separatywna w zachowaniach scenicznych, pozostawia mokre ślady na scenie (wzrost świadomości artystycznej?). Edward, niczym doświadczony suwnicowy, snuje oniryczne pojękiwania. Benjamin ewidentnie przyczajony, smyczek w dłoni, jest wyrazisty i czeka na sygnał. Wszyscy macają się w ramach gry wstępnej. Narracja jest powolna, wręcz majestatyczna. Ale jednak się dzieje. Jakby każdy dźwięk był odrobinę silniejszy od poprzedniego. Akustycznie bardziej dobitny. Klimat tej piosenki bliższy jest drugiemu fragmentowi z debiutanckiej. Nawarstwianie się płaszczyzn improwizacji następuje tu jakby mimochodem. Po 15 minucie akordy stają się cięższe, dynamika eskaluje step by step, interakcje są szybsze, bardziej dosadne i uszczypliwe. Duboc rytmizuje proces improwizacji, jest nawet pokrętnie rockowy. Mimo wszakże drobnych różnic w doborze środków wyrazu, to trio ciągle przypomina trójgłowego potwora ze studyjnego incydentu sprzed kilku lat. Empatia? Synergia? – wciąż poziom ponadnormatywny. Risser jest może bardziej wyrazista narracyjnie, choć recenzent nie jest do końca przekonany, że bardziej oryginalna. Tu i teraz gra więcej, w zasadzie nie preparuje dźwięków, choć roli dodatkowego perkusisty nie odrzuca definitywnie. Być może ta generacja Er Corps jest bardziej efektowna, w większym stopniu przyswajalna dla jazzowego odbiorcy, ale … recenzent już tęskni za jej prymalną inkarnacją. Po 20 minucie pierwszy odcinek koncertu wpada w ciekawą galopadę. Lekkie wyhamowanie stymulowane jest przez melodyczny kontrabas, przy wtórze szczoteczkowania perkusji (to jednak prawie solo strunowca). Fortepian milczy, ale perkusja wpada w turbulencje. Na finał fragmentu, Eve powraca w szorstkich klimatach pierwszej płyty. Benjamin uroczo smykuje, a Edward zawiesza się dramaturgicznie. Brzmienie dźwięków z klawiatury jest matowe, delikatnie przybrudzone (z kajetu recenzenta: najpiękniejszy fragment tej płyty!).
 
Des Ames. Giniemy w tumulcie oklasków, na szczęście ciąg dalszy następuje, głównie dzięki mocnym akordom piana (chyba jednak drobna preparacja!), które skutecznie zagłuszają incydenty akustyczne na widowni. Wodogrzmoty Mickiewicza z gryfu kontrabasu. Mały suwnicowy na prawej flance. W aurze jakże wytrawnej sonorystyki, śmiało możemy zapaść się w drugą część koncertu. A ta stymuluje nasze endorfiny. Cierpimy z satysfakcji! Narracja piana zagęszcza się. Duboc podaje krwawy walking. Perraud zaczyna niewybrednie hałasować. Agresywne dźwięki każdego z instrumentów frasobliwie lepią się do siebie (oj, będzie chleb z tej mąki!). Risser jakby trzaskała klapą fortepianu, miażdżąc palce widzów w pierwszym rzędzie. Gdy nominalna sekcja gna i tupie, pianistka podaje lekko splątaną, frapującą palcówkę. Niemal swoich facetów zagaduje, tak w pół słowa. Czyżby i ją dopadały już natręctwa rasowej pianistki free? W odpowiedzi dialog Edwarda i Benjamina. Szukają kąśliwego zakończenia. Ten pierwszy uruchamia dzwonki (już czas! już czas!). I cała trojka biegnie na szczyt! Jeszcze tylko drobny ornament z werbla i końcowy orgazm staje się udziałem wszystkich! Hałas z drugiej strony sceny trwa kilkaset sekund.
 
****
Dodajmy na finał dzisiejszej epistoły, iż katalog Dark Tree, poza wymienionymi już płytami z każdorazowym udziałem Benjamina Duboca, uzupełniają dwie pozycje.
 
Szczególnie ekscytujący jest dokument fonograficzny koncertu, jaki odbył się w Pasadenie, lat temu… czterdzieści dwa! Wspólny kwintet Bobby Bradforda (kornet) i Johna Cartera (klarnet, saksofon sopranowy), z udziałem dwóch kontrabasów (Roberto Miranda, Stanley Carter) i jednego zestawu perkusyjnego (William Jeffrey). Płyta No U-Turn – Live in Pasadenia, 1975 (Dark Tree Records, 2015) jest porażającym dowodem na nieśmiertelność free jazzu tamtej epoki. Lektura obowiązkowa w każdym porządnym domu.
 
Ostatnią z niewymienionych dziś pozycji katalogowych francuskiego labela jest duet niepowtarzalnej Joelle Leandre (kontrabas) z poetą użyczającym głosu, Steve’m Dalachinsky’m. Koncert z maja 2012 roku, z Paryża, odnajdziecie pod tytułem The Bill Has Been Paid (Dark Tree Records, 2013).