Palm Jazz 2012: Joe Lovano & Dave Douglas

Autor: 
Piotr Jagielski / Maciej Karłowski
Zdjęcie: 

Od lat 80. Joe Lovano był jedną z największych gwiazd saksofonu post-bopowego. W epoce, gdy nie dowierzano możliwości jeszcze jakieś innowacji – epoce po coltrane’owskiej – Joe Lovano dowiódł, że jest bardzo wiele sposobów na bycie oryginalnym. Lovano nie starał się wynaleźć nowego rodzaju muzyki, a po prostu nauczył się wykorzystywać swoją nieprzeciętną edukację. Saksofonista zaadoptował z łatwością style swoich wielkich poprzedników. W tym gąszczu odnalazł własny głos. Potrafił zaczynać utwór delikatnie w stylu modalnych eksperymentów Billa Evansa by zakończyć grając free.

Urodzony 29 grudnia 1962 roku Joe jest synem saksofonisty z Cleveland Tony’ego „Big T” Lovano. Dorastał więc w otoczeniu muzyki i to jeszcze jazzowej.  Ojciec uczył młodego adepta muzyki, podrzucał mu również płyty. Nastoletni Joe od najmłodszych lat wsłuchiwał się w dźwięki saksofonu Charliego Parkera, Johna Coltrane’a oraz trąbki Dizzy’ego Gillespiego. Choć najmocniej ukochał sobie be-bop, już podczas pierwszych, nastoletnich jam sessions ze swoimi rówieśnikami, zdradzał zapędy w bardziej eksperymentalne rewiry. Pociągała go awangarda, muzyka Ornette’a Colemana i późnego Coltrane’a. Jego edukacja nabrała bardziej konkretnych kształtów po przeprowadzce do Bostonu i studiowaniu w Berklee School of Music, gdzie na zajęcia uczęszczał wraz z gitarzystami Johnem Scofieldem i Billem Frisellem.

Pod koniec lat 70 Lovano stał się wziętym muzykiem sesyjnym oraz jednym z członków orkiestry Woody’ego Hermana. Po przeprowadzce do Nowego Jorku w 1980 roku zaczął grać w zespole Mela Lewisa a także z takimi tuzami jak Lee Konitz, Charlie Haden i Elvin Jones. W 1981 roku dołączył do zespołu perkusisty Paula Motiana, gdzie grał wraz z kolegą ze szkolnej ławy, Billem Frisellem. Wkrótce rozpoczął również współpracę ze Scofieldem, która przyniosła mu międzynarodowy rozgłos. W latach 90. stał się jednym z wiodących muzyków w stajni wytwórni Blue Note.

Ostatnim czasem Lovano dzieli czas między nagrywanie własnego materiału a interpretowanie utworów swoich ulubionych artystów – Franka Sinatry czy Enrico Caruso.  Został uhonorowany specjalną nagrodą Berklee College oraz tytułem doktora honoris causa w 1998 roku a w 2000 otrzymał nagrodę Grammy. Dziś jest jedną z największych gwiazd jazzowej, współpracuje z Johnem Zornem, kwintetem Masada, Kenny Wernerem i jakby było mało po raz kolejny staje przed słuchaczami z nowym zespołem Us Five, w którym gra  m.in. dwóch drummerów oraz piękna ipiekielnie zdolna Esperanza Spalding.

Aktywność artystyczna Joe Lovano może przyprawiać o zdumienie. Różnorodność muzycznych sytuacji, w których mogliśmy go podziwiać i na płytach i na koncertach jest imponująca. Gdzieś nad całością jego twórczych poczynań unosi się duch wielkiej jazzowej tradycji przeredagowanej własnym charakterem pisma. Niemal identycznie można byłoby opisać sylwetkę Dave’a Douglasa – trębacza, którego głos w nowoczesnym jazzie jest nie do pominięcia.

Kariera 11 lat młodszego Douglasa (24 marca 1963) nie jest przykładem amerykańskiego snu, kiedy to w jednej chwili anonimowy twórca przemienić się może w gwiazdę, której nazwisko  nabożnie powtarza cały świat.  Douglas swoje miejsce w muzyce amerykańskiej wykuwał przez całe lata, od czasu studiów w Berkley School Of Music i New England Conservastory oraz wspólnej trasy z Horacem Silverem do dziś i robił to tak rzetelnie, że jego kompetencji, metod pracy i artystycznych osiągnięć nikt przytomny  kwestionować chyba się nie odważy.

„Cały Jestem z tradycji” wyznał przed laty w jednym z wywiadów! Wówczas słowa te wydawały się nad wyraz zaskakujące. Bo przecież uwagę szerszej publiczności zwrócił grając w słynnym Zornowskim kwarcie Masada, a też i inne jego przedsięwzięcia ni jak nie wpisywały się w etos pieczołowitego przerabiania jazzowej historii. Owa downtownowa kwalifikacja w sporej mierze przysłoniła fakt, że za douglasowską rzetelnością kryje się nie tylko talent i mocny artystyczny manifest, ale również wiedza świadomość jak złożonym obszarem jest muzyka i jak najróżniejsze jej rodzaje nieustannie przenikają się nawzajem nie szczególnie dobrze znosząc sztywne kategoryzowanie. Dowodów na to Douglas dostarczał od dawana. Aż krzyczała o tym kameralna formacja Tiny Bell Trio z Jimem Blackiem i Bradem Shepikiem, zespół Charm Of The Night Sky czy smyczkowy ensemble Five, z którym nagrał trzy znakomite albumy „Parallel Worlds”, „Five” oraz „Convergence”, i w którym odważnie zasygnalizował, że można odnaleźć wspólną przestrzeń i zarówno dla europejskiej muzyki współczesnej spod znaku Weberna, Weila, Stravińskiego jak i Duke’a Ellingotona. Równie mocnym akcentem był projekt Sanctuary, który na długo przed nastaniem mody, utorował drogę dla eksperymentów nowoczesnego jazzu z elektroniką i nadał jej wyraz poważnego działania artystycznego.

Ale obok tych stylistycznie niejednoznacznych przedsięwzięć, równolegle pojawiały się płytowe hołdy składane Bookerowi Litlle, Wayne’owi Shorterowi, Mary Lou Williams oraz niezliczone ilości mniejszych muzycznych nierzadko zdecydowanie jazzowych dedykacji nagrywanych w różnych formułach personalnych. Jak doliczyć do tego prace już nie tylko pod własnym nazwiskiem, że wspomnę tylko o zespole The Same River, Twice z pianistką Myrą Melfrod, duecie z Hanem Benninkiem („Serpentine) oraz wspólnych działaniach z francuskim wirtuozem klarnetów Louisem Sclavisem czy kompozytorskich pracach dla teatru albo baletu to wyłania się z tego obraz artysty, który jedyne czego nie znosi to kategorycznej klasyfikacji.

Ów zasięg rażenia, ale również instrumentalne predyspozycje oraz wygłaszane poglądy sprawiły, że część dziennikarzy chętnie zaczęła widzieć w Davie Douglasie bardzo atrakcyjną alternatywę dla tego wszystkiego co muzycznie i światopoglądowo uosabia Wynton Marsalis. Czy mają rację czy nie, dzisiejszy jazz bez Dave’a Douglasa i jego najnowszej formacji Brass Ecstasy wyglądałby znacznie bardziej ubogo.

Kiedy więc nadarza się okazja zobaczyć i posłuchać razem takie dwie indywidualności razem na scenie to przegapić tego nie wolno. Tym bardziej, że muzyczna przyjaźń Lovano i Douglasa to nie chwilowe zauroczenie sobą nawzajem z ostatnich lat. Grywali razem w słynnym San Francisco Jazz Collective, zapraszali się do działań koncertowych na festiwalach w Montreux czy Jazz Baltica i w końcu także wystąpili na wspomnianej już płycie „Stolas”, na której bodaj po raz pierwszy Lovano zmierzył się z muzyką żydowską. Teraz swój nowy zespół sygnują jako dwaj równorzędni liderzy i to zapowiada się jako nie lada koncertowa atrakcja.