Toshinori Kondo - trębacz niepokorny

Autor: 
Piotr Wojdat
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat.prasowe

Było to na długo przed tym, gdy na dobre zainteresowałem się jazzem. Nie wspomnę już o muzyce swobodnie improwizowanej i innych artystycznych wynalazkach, o których w tamtym czasie nie miałem nawet zielonego pojęcia. Pewnie nawet nie wiedziałem, że takowe w ogóle istnieją. Tak czy inaczej - w tych odległych już dla mnie czasach moja znajomość jazzu sprowadzała się do kilkunastu, może kilkudziesięciu płyt. Kilka z nich mi się podobało, do części dopiero po latach się przekonałem, a pewnie znalazłyby się i takie, których do dzisiaj nie rozumiem i niewiele wskazuje na to, że to się zmieni. Nie wracałbym zapewne do tego okresu, gdyby nie to, że przyszło mi napisać o Toshinorim Kondo. W liceum jazz był dla mnie, że ujmę to po mickiewiczowsku - wpłynięciem na suchego przestwór oceanu. Włączałem jakąś płytę z tzw. kanonu, słuchałem, a na końcu zazwyczaj pozostawała pustka. Byli jednak i tacy artyści, rzecz jasna nieliczni, którzy do mnie przemawiali dużo bardziej. Do tych wyjątków zaliczyć mogę japońskiego trębacza, którego chyba prawie każdy słuchacz dobrej muzyki kojarzy, ale nie zawsze wie, co, z kim i dlaczego.

 

Muzyka Toshinori Kondo trafia w różne gusta. Do mnie i pewnie do wielu fanów elektronicznych brzmień dotarła dzięki wspólnej płycie artysty z DJ Krushem (“Ki-Oku” z 1996 roku). Album był swoistym pomostem między popularnym w tamtym czasie trip hopem, kiedy to Portishead czy Massive Attack święcili największe artystyczne i komercyjne triumfy, instrumentalnym hip hopem w duchu DJ Shadowa, a tym, co dopiero miało nadejść. Mam tu na myśli boom na tzw. nu jazz. Z jednej strony w wersji bardziej klubowego Amon Tobina, z drugiej - ECM-owskiego Nilsa Pettera Molvaera. Toshinori Kondo z pewnością było o te kilka kroków przed nimi.

 

Japoński trębacz w czasie swojej kariery stawiał na kreatywność i eksperymentowanie w obrębie różnych stylistyk. Fascynacja elektroniką przyszła w jego przypadku znacznie później i wracała na przestrzeni kolejnych lat, m.in. na solowych płytach w rodzaju “Silent Melodies”. Gdybym miał jednak wskazać teraz jego najważniejsze dokonania, pewnie wybrałbym albumy… jazzowe. Np. te z Die Like A Dog Quartet. Lata 90. to zdecydowanie był czas tego zespołu i każdego muzyka tworzącego tę grupę z osobna. Toshinori Kondo grał na trąbce jak rasowy muzyk free jazzowy, a towarzyszyli mu najgłośniejszy saksofonista na świecie - Peter Brötzmann, kontrabasista o wielu twarzach - William Parker i perkusista Hamid Drake, który swoją grą prawie zawsze wnosi do muzyki dużo kolorytu. Zaczęli od wspólnego hołdu dla Alberta Aylera (“Fragments Of Music, Life and Death Of Albert Ayler”), by na kolejnych wydawnictwach utrzymać bardzo wysoki poziom - osiągalny tylko dla nielicznych. Podobno pierwszą miłością w jazzie dla Toshinori Kondo był Charlie Parker, a jego szkolny zespół Funky Beaters miał grać zachowawczy hard bop. Dopiero potem artysta zafascynował się free jazzem Ornette Colemana. W pełni rozwinął się jednak za sprawą przeprowadzki do Nowego Jorku, która nastąpiła pod koniec lat 70. To tam poznał śmietankę amerykańskiej awangardy na czele z Billem Laswellem, Fredem Frithem czy Johnem Zornem. W trakcie swojej barwnej kariery współpracował z tak różnymi artystami jak Paul Lovens, Tom Cora, Paal Nilssen-Love czy Herbie Hancock.

 

Kiedyś po kilku latach przerwy na jednym z portali społecznościowych zagadnął do mnie kolega. Przez jakiś czas wymienialiśmy się uwagami na temat muzyki. Tak się złożyło, że był to kolega z czasów licealnych. Każdy z nas słuchał wtedy innej muzyki. Gdy jednak zorientował się, że dzielę się na różnych łamach swoimi muzycznymi fascynacjami, m.in. jazzowymi, od razu napisał, ku mojemu zaskoczeniu, że jego ulubionym trębaczem jest Toshinori Kondo. Jak zatem widać, muzyka japońskiego artysty potrafi na nowo połączyć ludzi. Może też zachęcić do słuchania jazzu.

A dla niektórych z pewnością Toshinori Kondo ze swoją muzyką, filozofią i pomysłami pozostanie kontrowersyjną postacią. Może z powodu koncertów, które grał w otoczeniu środowiska naturalnego bez publiczności: na pustyniach (Negew), w górach (Himalaje, Andy), czy na Alasce? Powodów pewnie można znaleźć i więcej. Ja jednak nie będę ich szukał. Zamiast tego wracam do słuchania jego wspólnego albumu z polskim zespołem Levity z cyklem preludiów Fryderyka Chopina, które Chopina nawet nie przypominają, ale bronią się po dziś dzień.