Steve Lacy - wielki innowator sopranu

Autor: 
Piotr Wojdat
Zdjęcie: 

Mało jest takich artystów, nie tylko w światku jazzowym, którzy mogą wykazać się tak dużą wszechstronnością i otwartością na nowe inspiracje jak bohater tego artykułu. Sporej odwagi wymaga też wybór wiodącego instrumentu, który dla danego gatunku muzycznego nie jest w danym momencie tym najbardziej charakterystycznym. Saksofon sopranowy z pewnością nie był i nie jest najpopularniejszym spośród saksofonów. Steve Lacy był jednak jego wielkim innowatorem i postacią równie ważną dla rozwoju jego brzmienia i wzrostu znaczenia jak Sidney Bechet i John Coltrane.

Obchodzący swoje urodziny z 23 lipca 1934 roku, ten nowojorczyk w przeciągu 50 lat aktywności artystycznej co najmniej kilka razy zadziwiał swoimi dokonaniami słuchaczy i krytyków muzyki jazzowej. Zaczynał jako saksofonista dixielandowy, grając z dużo starszymi od siebie instrumentalistami takimi jak Henry "Red" Allen, Pee Wee Russell, George "Pops" Foster czy Zutty Singleton. Z czasem coraz odważniej działał, poszukując indywidualnego brzmienia i sposobu frazowania na saksofonie sopranowym. Na przełomie lat 50. i 60. z jednej strony współpracował z free jazzowym pianistą Cecilem Taylorem, m.in. na płytach “Jazz Advance” i “At Newport”, z drugiej rozpoczął długą, choć nieregularną współpracę z innym mistrzem fortepianu - Gilem Evansem.

Koniec lat 50. i początek lat 60. stały także pod znakiem bardzo udanych prób interpretacji utworów Theloniousa Monka. Według mnie najciekawszą płytą z tej serii jest “Evidence”, wydane przez New Jazz w 1962 roku. Album zawiera utwory Monka oraz Duke’a Ellingtona, a skład który bierze te kompozycje na warsztat, jest po prostu wyborny. Don Cherry gra na trąbce, za perkusją zasiada Billy Higgins, a bas w swoich dłoniach dzierży Carl Brown. Interpretacje są swobodne i pomysłowe, ale nie tak znowu odległe od oryginałów. Warto podkreślić, że “Evidence” spotkało się z dużym uznaniem wśród krytyków, czego najlepszym przykładem maksymalna ocena (5 gwiazdek), jaką wystawił tej płycie poczytny Downbeat.

Wśród albumów monkowskich trzeba też wspomnieć o tym pierwszym. “Reflections” ukazało się nieco wcześniej, bo w 1958 roku. I choć płyta nie zawiera największych szlagierów mistrza fortepianu, to interpretacje takich utworów jak “Bye-Ya” czy “Four In One” aż skrzą się od pomysłów. Co warto dodatkowe podkreślić, Steve Lacy po raz pierwszy nagrywa z wieloletnim współpracownikiem, pianistą Matem Waldronem. A u ich boku pojawiają się jeszcze basista Buell Neidlinger oraz perkusista Elvin Jones.

 

Z czasem Steve Lacy zaczął kierować się coraz wyraźniej w stronę jazzowej awangardy. Zapraszał do współpracy nowych muzyków, a także bardzo odważnie poszerzał wytwarzane przez siebie spektrum dźwięku. Duży w to wkład miał włoski trębacz Enrico Rava, z którym nagrał m.in. “Sortie” i założył regularnie działający i tworzący kwartet. Nieco wcześniej nawiązał też artystyczną nić porozumienia z puzonistą Roswellem Rudem. W roli sidemana można było go także usłyszeć na wydanej w 1964 roku płycie Milesa Davisa i Gila Evansa, zatytułowanej “Quiet Nights”.

W kolejnych latach Steve Lacy co raz bardziej oddalał się od tradycyjnego jazzu, a nawet od jego awangardowych odłamów. I choć nigdy z nim do końca nie zerwał (tak samo jak z graniem muzyki Theloniousa Monka), to często można było go usłyszeć na płytach z pozbawioną ram gatunkowych wolną improwizacją. Dobrym przykładem, który potwierdza moje słowa, jest wspólne nagranie z gitarzystą Derekiem Baileyem. Ich wspólna płyta z 1976 roku (“Company, vol. 4”) to prawdziwa gratka dla wszystkich tych, którzy nastawiają uszy na oryginalne eksperymenty, pozbawione ściśle określonych założeń i ram stylistycznych.

 

Od lat 70. do lat 90. Lacy zaczał grywać z sekstetem, którego skład na przestrzeni dekad nieco się zmieniał. Jego rdzeń stanowili: prywatnie żona, a zarazem skrzypaczka Irene Aebi, saksofonista Steve Potts, basista Jean-Jacques Avenel, perkusista Oliver Johnson oraz wybitny pianista Bobby Few. Steve Lacy od początku lat 70. prawie aż do śmierci (muzyk zmarł na raka 4 czerwca 2004 roku) specjalizował się także w koncertach solo, dokładając swoją cegiełkę w poszerzaniu technik gry na sopranie.

Amerykański saksofonista sopranowy to jeden z tych wykonawców jazzowych, o których należy wyrażać się w sposób zwięzły, ale za to z dużą atencją. Jestem przekonany, że tak jak jego styl gry na instrumencie charakteryzował się pewną powściągliwością w wydawaniu zbyt dużej ilości dźwięków, tak pisać o nim powinno się przede wszystkim treściwie. Za podsumowanie jego twórczości, bardzo ważnej dla jazzu, niech posłuży ten trwający nieco ponad pół godziny film, który znajdziecie pod tym linkiem (https://www.youtube.com/watch?v=AWOEUlmoHBQ). Nie wyczerpuje on tematu, ale bardzo dobrze nakreśla fenomen wielkiego Steve’a Lacy’ego.