Steve Coleman - człowiek, który zmienił jazz!

Autor: 
Piotr Jagielski
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Coleman pochodzi z Chicago, a to nie byle jakie miejsce, więc od razu jest bardzo na serio. Urodzony w 1956 roku, Coleman – saksofonista, kompozytor i jeden z założycieli ruchu M-Base, dojrzewał otoczony słodkimi dźwiękami muzyki Charliego Parkera, Sonny'ego Rollinsa czy Johna Coltrane'a, których jego ojciec był nie tyle fanem, co wyznawcą. Chicago było dla niego bardzo łaskawe, jak sam wspomina „muzyka była w tamtym czasie wszędzie wokół. Miasto żyło w zgodzie z muzyką w sposób zupełnie naturalny.” Wystarczyło się po prostu włączyć do zabawy. Zanim jednak odkrył „Birda”, rozwijał się w nieco innym kierunku muzycznym - śpiewał w kościele w skromnej, woklanej grupie imitującej Jackson 5 a w następnych latach funk spod znaku Maceo Parkera.

Wkrótce jednak zafascynowany muzycznymi tradycjami 'gigantów' postanowił zarzucić karierę wokalno-tanecznąi skupić się na saksofonie, na którym grał od 14 roku życia. Poza nauką gry w szkole Roosvelt University, pod nadzorem Vona Freemana, Coleman nawiązał kontakt z samym Sonnym Stittem. Obaj, zarówno Freeman jak i Stitt, dużo mówili głównie o 'groovie' i o jego kluczowej roli w grze – jeśli go nie miałeś w sposób naturalny, nie miałeś po co się łapać za instrument. Groove jest podstawą, cała reszta to po prostu warsztat i praca. Steve musiał dobrze zapamiętać te słowa i przyjąć je z uśmiechem na twarzy – przecież jednym z jego młodzieńczych idoli był Maceo Parker i James Brown. Dodatkowo, znajomość ze Stittem była dla młodego Colemana mostem łączącym go z tradycją Charliego Parkera.

Jednak w 1978 roku, Steve uznał że wyciągnął z Chicago wszystko co się dało. Potrzebował nowych wyzwań, a jak wiadomo jest tylko jedno miejsce, w którym można sprawdzić się tak naprawdę. Frank Sinatra śpiewał „Jeśli uda mi się tam, uda mi się wszędzie” i Coleman spakował walizki w podróż do Nowego Jorku.

Po przeprowadzce miał ręce pełne roboty – grał w big bandzie Thada Jones'a i Mela Lewisa, grał z Samem Riversem, Abbey Lincoln a nawet z samym Cecilem Taylorem. Tę aktywność sceniczną łączył z ponad czteroletnim stażem grania na ulicy. Aż wreszcie spotkał trębacza Grahama Haynesa i postanowili wspólnie, że granie na ulicy, choć urocze, to jednak może nie konieczne i założyli zespół The Five Elements. Haynes mówił o swoim współpracowniku: „Steve śpiewa swoim saksofonem. Ma bardzo indywidualne brzmienie i wyjątkowe wibratto.”

Sporo się działo, prawdopodobnie dla innego muzyka wystarczająco dużo. Ale nie dla Colemana – nie przestawał się ruszać, nie przestawał się zadowalać tym, co już udało mu się znaleźć. Tak jak w latach młodości z fascynacji funkiem i Rn'B przeszedł na stronę bebopu, tak po zgłębieniu tajemnic klasycznego, jazzowego grania postanowił zająć się muzyką afrykańską. A żeby lepiej zrozumieć o czym zamierzał mówić, wybrał się po naukę do Ghany. Wraz ze swoim pierwszym zespole – The Five Elements, Coleman realizuje swój ideał „muzyki świata”, nie w roumieniu 'etno', lecz raczej jako zgrabne połączenie tradycyjnego jazzu z funkiem czy muzyką afrykańską. Ale nawet to było za mało na apetyt Colemana. Zaczął angażować się w kolejne projekty – lideruje zespołom Mystic Rhythm Society, Metrics czy Council of Balance, jak również współpracował z kwartetem Dave'a Hollanda. I zdaje się ciągle szukać.

Te poszukiwania zawiodły do ruchu M-Base – zajmującego się tworzeniem nowoczesnej muzyki łączącej ze sobą muzykę, poezję i taniec. Bezpośrednią inspiracją dla artystów przyznających się do uczestnictwa w M-Base (m. in. Cassandra Wilson, Robin Eubanks), jest muzyka zachodnioafrykańska z całą jej naleciałością filozoficzną.

Steve Coleman wydaje się nie częstym przypadkiem muzyka wiecznie z siebie nie zadowolonego. Wiecznie szukającego nowych wyzwań, brzmień, rozwiązań. Jest nienasycony tym, co już udało mu się osiągnąć, choć jest się czym chwalić. Nie stara się być 'wielkim mistrzem', lecz bardziej zainteresowany jest rolą 'wiecznego ucznia', który nie może przestać się rozwijać w coraz to nowych kierunkach. Coleman sporo mówił o używaniu muzyki nie jako dźwięku, ale jako „znaków będących wyrazem  natury ludzkiej egzystencji”. Cóż, jak z każdą ideą parafilozoficzną – albo się to kupuje albo nie. Ale intelektualna analiza muzyki Colemana wydaje mi się nieco nie na miejscu. Coleman się rozwija, dlatego określanie jego filozofii jakąkolwiek kategorią byłoby przeciwstawne z jego nastawieniem do swojej pracy. Coleman przypomina nie mędrca czy filozofa w świątyni wiedzy, niedostępnego dla nikogo, ale beztroskiego ucznia, rozentuzjazmowanego nową wiedzą, którą udało mu się zdobyć od innych, który bardzo chce się nią podzielić.