Space fusion – część pierwsza astralnych podróży

Autor: 
Barnaba Siegel
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat.prasowe

Kosmos to paradoks. Chociaż panuje w nim absoltuna cisza, okazał się niezwykle łaskawym obszarem poszukiwań dla muzyków. Prawdziwie potężną Muzą. Jego porażający bezmiar, z jednej strony monotonnie czarny, z drugiej lśniący od gwiazd i wypełniony bajecznymi zjawiskami, rozpalał wyobraźnie artystów w najróżniejszy sposób. Spośród jazzmanów największym piewcą obcych sfer był zdecydowanie Sun Ra. Przy czym szokujące improwizacje o kosmicznych tytułach stały się bardziej stylem samego klawiszowca, niż stylem w muzyce jako takiej. Do bezpośredniego „konkurowania” z nim chętnych było niewielu. Gdzie zatem całe to galaktyczne natchnienie okazało się dawać najpłodniesze rezultaty?

Tutaj zasługi trzeba więc oddać przede wszystkim berlińskim eksperymentatorom: Klausowi Schulze i licznym  twórcom, którzy przewinęli się przez Tangerine Dream, Kraftwerk czy Cluster. Kuźnia pomysłów, w której narzędziami były pionierskie syntezatorów, efekty i modulatory, pozwoliła wręcz dotknąć tego co odległe i niedostępne. Stworzyć dźwiękową wizualizację wyobrażeń o astralnych sferach. Równolegle z Niemcami wrażenie galaktycznego transu próbował uzyskać brytyjski prog-hardrockowy band Hawkwind - i być może to właśnie dzięki nimi termin „space” w muzyce nabrał bardzo konkretnego wydźwięku, skojarzenia. W ślad za nimi poszedł także angielsko-francuski Gong, wybierając jednak bardziej mistyczną ścieżkę. Po paru latach elektronika (a potem także ambient i new-age) stała się normalnym gatunkiem, źródłem inspiracji dla kolejnych muzyków.

Czemu o tym wszystkim piszę? Ano temu, że całe to zjawisko, w swojej elektronicznej, dosadnej formie, zdawało się omijać jazz. Z jednej strony John Coltrane chętnie odlatywał do kosmosu, nie tylko w tytułach utworów, ale przede wszystkim w samej swojej ekspresji (szczególnie na „Interstellar Space oraz „Stellar Regions”), podczas gdy jego żona na solowych płytach nawiedzała całe galaktyki (LP „World Galaxy”). Wszystko to jednak było realizowane stosunkowo tradycyjnymi środkami, nawet najbardziej szalone płyty Alicji opierają się głównie na sekcji smyczkowej czy rozbudowanaych improwizacjach. Z strony drugiej syntezatory albo chociaż elektryczne piana w latach ’70 posiadał niemal każdy zespół (nawet najwięksi konserwatyści potrafili dodawać do składu „parapeciarzy” albo sami próbowali „zakazanego owocu”, jak Keith Jarrett na płytach Milesa). Jednak mało kto był zainteresowany zamienianiem swojego bandu w statek kosmiczny. „Odloty” potrafiły stanowić tylko początek utworu. Albo po dłuższym, space’owym kawałku zespół wracał na Ziemię i wsiadał do wehikułu czasu, nastawiając datę na coś z lat 50. czy 60. Świetnym tego przykładem jest Freddie Hubbard i jego albumy „High Energy”, „Liquid Love” czy koncertowy „Gleam”.

 

Mikstura jazzu czy jazz-rocka z klimatem typu space zaczęła być jednak możliwa z, wydaje mi się, dwóch powodów. Pierwszym z nich było pojawienie się na stałe koncepcji długiego utworu. Porównując klasyczne hard i post-bopowe płyty z tymi, które zaczęły pojawiać się na przełomie lat ’60 i ’70, widać wyraźnie, że z czasem coraz częściej decydowano się na sięgające 8, 10 czy 12-minut kompozycje. Przy czym sama kompozycja czasami odgrywała tu mniejszą rolę, a większą bogata aranżacja (zatrudnianie przeszkadzajkowiczów!) i pozwolenie na to, aby wielu muzyków zagrało solówkę w jednym utworze. Temat mógł być w kółko ten sam, liczyło się wydłużenie całości i wprawienie słuchacza w trans. Na albumie „Fancy Free” Donald Byrd z 1969 roku mamy tylko 4 kompozycje, z czego każda jest istną orgią dla grającego w każdym utworze 10-osobowego zespołu. Format „cztery kawałki na płytę” zaczynał stawać się normą, a czasami - żeby pozostać przy osobie tego samego artysty - przeznaczano całą stronę winyla na jeden kawałek („Ethiophian Knights” z 1971 r.).

 

Długość oczywiście nie jest definicją stylu, ale z pewnością zaczęła otwierać uszy na nowe koncepcje. Do tego dochodzi nie tylko nowe instrumentarium, ale też fascynacja muzyką Wschodu oraz Afryki. A tam muzyka to misterium, trans jest w nią wpisany. Stąd już niedaleka droga do tego, aby chcieć wprowadzić słuchacza w stan hipnozy także jazzem – takim, w którym cały czas coś się dzieje, perkusyjnemu podkładowi towarzyszy tętent ludowych bębnów, kołatek, obijających się muszli czy dzwonków (jak u Pharoah Sandersa) oraz moc sekcji dętej i instrumentów elektrycznych. Może tej właśnie mocy pozazdroszczono po prostu ówczenym pop-rockowym kapelom, które na koncertach potrafiły jamować przez 30 minut.

Zadania szerokiego przeniesienia takiego grania w astralne rejony ściśle powiązane z jazzem podjął się na pewno Herbie Hancock wraz z astronautami z Mwandishi. Opis eksperymentów ekipy z jego szalonego laboratorium to temat na osobny artykuł, ale pisząc w skrócie –  wydaje się, że Hancock idealnie podchwycił fascynacje hipisów, wyrażając to i warstawie tekstowej (w końcu Mwandishi to imię Hancocka w suahili, a podobne przybrali wszyscy pozostali członkowie pierwotnego składu), i w samej prezencji jego zespołu (garnitury zastąpowała garderoba etno). Ale oczywiscie najważniejsza była muzyka, istna kompozycyjna rewolucja. Nawet postępowy album „The Prisoner”, świetnie skomponowany i zagrany z dużym składem, wydaje się archaiczny przy hipnotycznym ostinacie rozpoczynającym album „Mwandishi”. Silnie transowy rytm wspomaga oczywiście pomysłowe wykorzystanie Fender Rhodesa i licznych efektów oraz gra sekcji dętej, zręcznie przeskakująca między stylami, nie bojąca się eksploracji czy korzystania z mocno wydłużonych dźwięków, które dziś kojarzyć się mogą z doom-jazzem. „Crossing” był dumną kontynuacją płyty, a „Sextant” – podwieszeniem poprzeczki jeszcze wyżej. To, co się dzieje na finalnym dziele grupy Mwandishi, wymyka się już wszelkim pojęciom i szufladkom... być może dlatego, Hancock zostawił swoje najbardziej skomplikowane dzieło w czorty i nagrał materiał, który ludzie byliby w stanie słuchać i nie uciekaliby z koncertów.

 

Mogłoby wydawać się, że po bestsellerowym „Headhunters” i wydanym na singlu Chameleonie (tak, zdołano te 16 minut skrócić do niecałych trzech!) Herbie pójdźcie w smoothowe ślady kolegów z CTI. Nic z tych rzeczy. Zaczął jeszcze bardziej zagłębiać się w space-fusion, tyle że z wyraźną domieszką funku, soulu i jakiegoś zmiękczającego czynnika. Dziwny był to okres, z jednej strony „muzyka dla ludzi”, z drugiej ciągnące się jak guma, często zmierzające do nikąd utwory. Do dziś uważne przesłuchanie albumu „Man-Child” czy „Secrets” stanowi dla mnie większe wyzwanie, od półgodzinnego nagrania free...