Remanentów ciąg dalszy, teraz z za granicy.

Autor: 
Maciej Karłowski
Zdjęcie: 

Był remanent płyt polskich teraz czas na mały remanent zagraniczny. Kilka wydawnictw, o których powinienem napisać wcześniej, a o któych napisać się nie udało 

 

John Scofield – Country for Old Man (Impulse!) ***1/2

John Scofield gra country? Sądzę, że wielu dawnych fanów Scofielda lekko zadrżało. Ale z drugiej strony przed czym tu drżeć, wielki Sco zajmował się już Funkiem, estetyką Tamla motown, romansował z elektroniką i bardzo dawno przestał być tym Scofieldem, który wraz z Joe Lovano prowadził kwartet olśniewający przez kilka lat jazzowych krytyków.

Dzisiaj Sco jest w istocie panem wchodzącym w wiek odrobinę sędziwy, za kilka miesięcy wkroczy będzie miał 66 urodziny i jak tak dobrze się zastanowić nic w tym dziwnego, że jako człowiek o ugruntowanej i nienaruszalnej pozycji w świecie jazzu może wyjść z założenia, że cokolwiek by nie zrobił będzie to docenione i ciepło przyjęte.

Z Country For Old Men tak właśnie było. Ta płyta jest tylko trochę country. Country jest tu ledwie punktem wyjścia. Poza tym to jazzowa i dobra płyta. Tak dobra jak dobra może być muzyka grana przez gwiazdorski i ogromnie kompetentny band ze Stevem Swallowem na gitarze basowej, Billem Stewartem na perkusji i Larrym Goldingsem na organach Hammonda.

I na boga nie myślmy o Contry For Old Men, jak o płycie, w której chodzi o coś więcej niż spotkanie przyjaciół mających na tyle szerokie horyzonty żeby zabawić się nawet muzyką tak bardzo inną od jazzu, jaką jest country i nie oczekujmy, że słynna Jolene zabrzmi z takim żarem jak to miało miejsce gdy śpiewała ją Dolly Parton. Spodziewajmy się  natomiast, że płyta będzie miała szansę na Grammy Award.

 

Joe Lovano Quartet – Classic ! Live at Newport (Blue Note) ***

Wszystko zamyka się w tytule. Classic! Klasyczny kwartet. Saksofon, fortepian, kontrabas i perkusja. W składzie odpowiednio Joe Lovano, Hank Jones, George Mraz i Lewis Nash, a więc creme de creme amerykańskiego jazzu.

Wcześniej w zespole tym grał Paul Motani i właśnie z tym legendarnym perkusistą formacja zarejestrowała dwa albumy „I’m All For You” w 204 roku i rok później i „Joyouse Encounter”. Obydwa krążki były studyjne. Grupa, jako że gwiazdorska i pożądana przez świat jazzu wyruszyła w trasę koncertową, w trakcie której Motiana zastapił Lewis Nash. Oto więc mamy rejestrację koncertu wieńczący tamtą trasę, dokonaną w Newport i jedną drobną zmianę w składzie, która co prawda odebrała nieco blasku zespołowi, ale żadną miarą nie osłabiła jazzowej potencji.

Dla fanów to z pewnością piękne dopełnienie zbiorów dyskograficznych Lovano, tym cenniejsze, że zadedykowane Hankowi Jonesowi i Robertowi Lundvalowi dwóm wielkim i nie żyjącym już postaciom amerykańskiego jazzu.

A muzyka? Wiadomo jaka może być. Nnakomita, jazzowa, klasyczna, z rozmachem kiedy zespół się rozpędza, liryczna i otulająca kiedy gra ballady. Jazz w postaci czystej, zagrany doskonale. Można czegoś więcej chcieć?   Pewnie, że można tylko po co wtedy kupować sobie płytę Classic-Live At Newport?

 

Jane Ira Bloom – Early Americans ****

Jane Ira Bloom jedna z nielicznych artystek, która postanowiła, że jej jedynym instrumentem będzie saksofon sopranowy. Mało kto na taki krok się decydował, ale w gronie tym był wielki Steve Lacy. I Lacy I Jane Ira Bloom to artyści w Polsce bardzo niedocenieni. Pierwszy odwiedził nas raz prawie dwie dekady temu, druga, o ile pamięć mnie nie myśli nigdy nie została zaproszona.

Ale błogosławmy Internet i dostęp do nagrań ze świata bez niepotrzebnych pośredników. Dzięki niemu może wpaść na w ręce ot choćby najnowsza płyta pani Bloom. Pierwsza nagrana w trio i, znowu o ile nie myli mnie pamięć, 16 w karierze. Wśród zaproszonych do sesji, artyści nie raz już wpierający Bloom na twórczej drodze: Mark Heliasa – kontrabas i Bobby Previte – perkusja. A na okładce płyty tytuł znamienny Early Americans.

To niechybnie sygnał, że prawie godzina muzyki zadedykowana została, tym którzy żyli na dzisiejszych terytoriach USA, na długo zanim przybyli tam przedstawiciele koron Anglii, Francji i Holandii. Dedykacja taka nie dziwi i wcale nie jest jedyną (Henri Terier od dekad już dostarcza nam płyt z indiańskimi inspiracjami w tle). Jak wiadomo, Ojcowie Założyciele USA obeszli się z autochtonami…., ujmijmy to po swojemu czyli bardzo obcesowo i bez ceregieli zbytnich wycięli ich niemal w pień, pozostałych zamykając w rezerwatach pod hasłami głębokiej etnograficznej i moralnej troski o przeszłość.

Ale nie powodu dedykacji zawartej w tytule wato sięgnąć po płytę pani Bloom. Warto to zrobić ponieważ to znakomita płyta. Bardzo energetyczna, żywiołowa, zagrana z rozmachem, a jednocześnie w taki sposób, że każdy ma wiele miejsca dla siebie. Słuchacz także. No i ten ton liderki, te konstruktywnie przetwarzane inspiracje Stevem Lacym i ta własna droga do odnalezienia swojego brzmienia na instrumencie, który jest szczególnie trudny i stawia wyjątkowe wymagania przez muzykiem. Na czym one polegają sądzę już przy innej okazji wspominałem. Z saksofonem sopranowym jest tak, że jeśli nie uda się go poskromić i zbudować z nim własnych relacji, to ten rewanżuje się śmiałkowi szyderstwem, kpiną i zjadliwością przesuwając grającego na nim muzyka do grona karykaturalnych uzurpatorów. Pewnie dlatego tak niewielu jest wielkich sopranistów. Był nim Coltrane i Lacy, jest do dziś Wayne Sorter i Evan Parker i czy sięto komuś opdoba to czy nie jest nią Jane Ira Bloom.

 

The Necks – Vertigo (ReR) ****

The Necks nie są zespołem, który zaskoczy kogoś, kto słyszał go kiedyś w dawce większej niż homeopatyczna i aż chciałoby się zadać pytanie po co sięgać po kolejne, nowe nagrania Australijczyków, skoro spodziewamy się po nich tego co dostajemy i raczej nie czeka nas nic zaskakującego?  Sam sobie to pytanie zadaje, a jednak bez wahania kupiłem Vertigo tuż po znakomitym skądinąd koncercie we wrocławskim Narodowym Forum Muzyki i gdy potem, w przerwie pomiędzy świętami Bożego Narodzenia i Nowym Rokiem, zagrałem ją sobie ucieszyłem się jak mały chłopiec.

To kompletnie subiektywne odczucie, ale The Necks ma na mnie wpływ zdumiewający. Zatapiam się w ich monotonnej muzyce zapominając o bożym świecie i o całorocznych jazzowych i free improwizowanych podróżach. Po zakończeniu słuchania czuję się jakbym przeszedł cudowną terapię oczyszczającą i jakby wyparowały ze mnie wszystkie osadzające się naleciałości. Jakby ten akustyczny niespełna godzinny festiwal brzmieniowych wyrafinowań, rytmicznych pętli i sinusoidalnie piętrzącej się dynamiki przywracał mózg do punktu sprzed jazzowego przeciążenia. Jest tak pewnie dlatego też, że nie ma tu ani jednej jazzowej frazy. I taką terapię polecam wszystkim.

 

Nels Cline – Lovers (Blue Note) *****

To była zdumiewająca informacja. Nels Cline – gitarzysta, który całe życie trzymał się daleko od jazzowego mainstreamu, wielkich korporacji wydawniczych wyda płytę w Blue Note – symbolu tegoż mainstreamu i gwiazdy wśród wielkich płytowych korporacji!

Dlatego też jest mi bardzo wstyd, że recenzja płyty nie ukazuje się w oddzielnym tekście, a w zbiorczym remanentowym podsumowaniu. Uczucie wstydu potęguje fakt, że to bardzo ważny dla Nelsa Cline’a album. Płyta, o której rozmyślał przez 25 lat. Album, który chciał nagrać od ćwierćwiecza i teraz dzięki apanażom z Blue Note mógł  wreszcie marzenie zrealizować. Poza tym też to jedna z tych płyt, które każą się zatrzymać, pomyśleć i nade wszystko rozsmakować w niej.

Ciekawe czy ktoś spodziewał się, po gitarzyscie słynnego w USA zespołu Wilco, gitarzyście odważnym, eksperymentującym, nieoczywistym, że sięgnie po utwory Kapera, Victora Younga, Jimmy;ego Giuffre’a, Sammy’ego Faina, spółki Rodgers/Hammerstein, Jerome’a Kerna albo odkopie skądś ostatecznie mało znaną kompozycję Gabora Szabo Lady Gabor.  Inne wybory także nie są tu oczywiste It Only Has To Happen Once z repertuaru Arto Lindseya i formacji Ambitious Lovers, dwa tematy ze ścieżki dźwiękowej do filmu Nocny Portier pióra Daniele Paris, Snare Girl Sonic Youth, Anette Peacock albo Henry Mamcini. A pomiędzy nimi kompozycje własne w których mieszają się inspiracje tak bardzo jazzowe , że aż strach i tak bardzo oddalone od jazzu, że strach jeszcze większy.

Ciekawe też czy ktoś pomyślał, że w składzie 22 osobowej orkiestry towarzyszącej gitarzyście znajdą się tak wytrawni improwizatorzy, jak Erik Friedlander, Julian Lage, Kenny Wollesen, Steven Bernstein, Zeeena Parking, Ben Goldberg, Jeff Gautier albo Devin Hoff. I w końcu też czy ktokolwiek spodziewał się, że na płycie gitarzysty-wirtuoaza, któremu ofiarowano zespół marzeń i możliwość realizacji marzenia nie będzie ani gitarowych popisów, chęci próżnego zadania szyku jako aranżer czy nawet bandlider?

Zaskakująca to płyta. Ogromnie intymna, choć przecież skład zamaszysty. Wirtuozerska, ale nie w rozumieniu instrumentalnej wirtuozerii tylko kunsztu instrumentacji (to zapewne zasługa aranżera Michaela Leonhardta). Z jednej strony ogromnie bogata brzmieniowo (oboje, fagoty, rożki angielskie, klarnety, marimby, flety, czelesta, smyczki, sekcja rytmiczna, gitary akustyczne i elektryczne) z drugiej w najmniejszym stopniu nie przeładowana. W jakiś zadziwiający sposób też bardzo spójna brzmieniowo, choć stylistyk, nad którymi Nels Cline jako jej architekt się pochyla jest tu co nie miara. No i ma swoją dramaturgię, swoją logikę i  To także żywy dowód na to co powiedział mi kiedyś w wywiadzie Charlie Haden: Lepiej być człowiekiem muzykalnym niż muzykiem jazzowym. A niech będzie, zaryzykujmy! To pewnie jedna z najświetniejszych płyt ubiegłego roku! Jakiś recenzent napisał o niej, że jest to dobra jazzowa płyta do kolacji. Gratuluję zatem panu tych kolacji. Muszą być niezwykłe skoro towarzyszy im tak wyrafinowana muzyka. Możliwe jednak jest też, że wcale nie posłuchał tej płyty, a jeśli to skupiając się tylko na jedzeniu. I znowu jest mi bardzo wstyd, ale teraz już nie za siebie.

 

Don Cherry / John Tchicai / Irene Schweitzer / Leon Francioli – Pierre Favre – Musical Monster (Intakt) *****

No i oto mamy płytę, której zawartość to młyn na wodę tych wszystkich, którzy lubią przy każdej nadarzającej się okazji powtarzać: wszystko już było, kiedyś już ktoś to wymyślił, dawniej to dopiero było granie, nie to co teraz. Dzisiaj wszyscy kopiują muzykę sprzed lat. Oryginalność umarła.

Tak muzyka, jaką słyszymy na płycie to przykład grania na wspaniałym poziomie z jednej strony z drugiej dźwiękowe ucieleśnienie niepokornego ducha, jaki płonął w głowach muzyków. I rzecz nie tyle w jakimś szczególnym nowatorstwie muzyki tej muzyki, ale sposobie do podejścia do niej. Grajmy tak jakby wszystko w czasie grania mogło nam się przydarzyć, jakby żadna wolta nie była zbyt ostra, żaden zwrot akcji nie był zanadto przesadzony. Idźmy za naszą wyobraźnią, nie ważne czy prowadzi nas do mocnych fraz free jazzowych czy podpowiada celebrowanie brzmienia, pochylanie się nad detalem czy każe szybować na skrzydłach ekstazy.

To zawsze było w grze zarówno Irene Schweitzer, Leona Francioliego i Pierre’a Faure – artystów, którzy zagrali ze sobą nieskończenie wiele dźwięków. Było to również znakiem rozpoznawczym  muzycznej myśli i Johna Tchicai’a, i Dona Cherry’ego, który w ogóle sprawiał wrażenie, jakby podziałów na muzyczne style estetyki nigdy nie było.

Zastanawia tylko fakt, jak to się stało, że nikt do teraz nie wpadł na pomysł wydania tego koncertu na płycie. Przypuszczać więc można, że szuflada szefa festiwalu w Taktlos może takich znakomitych nagrań kryć sporo więcej.

 

Colin Stetson – Sorrow (Rune Grammophon) ***

Ciekawe co powiedziałby na stetsonowską interpretację Symfonii Pieśni Żałosnych ich twórca Henryk Mikołaj Górecki, bo co powiedział świat krytyki to już wiemy. Świat ów padł na kolana i tam zostaje do dzisiaj. Słuchacze chyba w sporej części także z kolan nie mogą się podnieść.

Przyznam tylko trochę domyślam się dlaczego tak się stało, ale ilekroć wracałem do Sorrow to drążyła mnie wątpliwość czy aby na pewno wersja pieśni made by Stetson, pomimo swojej efektowności to jakikolwiek głos w dyskusji nad interpretacjami muzyki pana Góreckiego. Przyznam się od razu, nie mam potrzebnego wykształcenia muzycznego pozwalającego na prześledzenie partytury dzieła, więc nie mam również pewności czy zostało ono zagrane zgodnie z zapisem nutowym czy wbrew niemu. Podejrzewam jednak, że oscyluje w jego pobliżu. Natomiast, że nie jest zagrane zgodnie z wolą autora, to raczej pewny jestem. Pan Górecki o ile pamiętał nie był zbyt entuzjastycznie nastawiony do zmian instrumentacyjnych swoich dzieł, a ta właśnie zmiana jest w moim odczuciu podstawą interpretacji pieśni przez amerykańsko-kanadyjskiego saksofonisty.

W jego wizji symfonia pieśni staje się rokowym spektaklem dźwiękowym z gitarami instrumentami dętymi i przejmującym zgiełkiem w rolach głównych, bardziej frenetyczną rozpaczą niż studium żałobnym. I choć niewątpliwie brzmi bardzo zamaszyście, to odnoszę wrażenie także bardzo naskórkowo. Nie szczególnie przekonująco też spełnia też zasugerowane w pod tytule kryterium na nowo wyobrażenia (reimagining), bo niby co tu zostało od nowa wyobrażone? Brzmienie, forma, ekspresja, wszystko to na raz? I oczywiście rozumiem fascynacje po pierwszym słuchaniu, ale nie bardzo wierzę w dłuższy kontakt z tak wykonanym dziełem.

 

Dewa Budjana – Zentuary (MoonJune) **

Gdzieś przeczytałem, że Zentuary, najnowsza płyta indonezyjskiego gitarzysty, o którym pisaliśmy już na łamach Jazzarium rękoma Barnaby Siegela to album zawierający doskonałe aranżacje, muzycy dysponują perfekcyjnym warsztatem wykonawczym i niezwykłą inwencją i w końcu, że jest to album, który trzeba zaliczyć do grona najciekawszych płyt nie dość, że w katalogu Moon June Records, to jeszcze w ogóle całego roku.

NO przyznam, że jedyne z czym mogę się zgodzić to, że w istocie panowie dysponują warsztatem, którey trudno podważać. Ale też na litość boską jakim innym warsztatem mają dysponować Dewa Bujana w istocie znakomity operator gitary albo Garry Husband, Tony Levin czy wreszcie Jack Dejohnette. Z inwencją jest już znacznie gorzej, z warstwą brzmieniową podobnie marnie, a dowodów na inwencji jest tu chyba najmniej ze wszystkiego. Ujmę to tak, mamy tu fusion, takie jak można było się przyzwyczaić od dekad, przy czym fusion jazzu i rocka sięgające do historii gatunku i za nagraniami ówczesnych grup stające w zacienionym koncie. To właśnie, że względu na mizerię muzycznej, którą na głowę bija tylko techniczne uwarunkowania grających, gatunek ten popadł w niełaskę i publiczność się od niego odwróciła. Bo tak naprawdę słuchamy tu kopii tego co było kiedyś, ale grane jest teraz, tak jakby przez ten czas nic nie zmieniło się w muzyce i świat wciąż tęsknie wypatrywał kolejnego gitarowego herosa z ekstatyczną miną wypruwającego muzyczne flaczki. I oczywiście prawa do grania takiej muzyki nie chcę nikomu odmawiać. Chciałbym jednak żeby nikt nie robił ludziom wody z mózgu i nie opowiadał, że mamy do czynienia z wydarzeniem tylko dlatego, że w składzie widać muzyków, których renomy a czasami wręcz legendy nie sposób odmówić.