Niestrudzony obrońca melodii - sylwetka Philipa Glassa

Autor: 
Jan Błaszczak
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
materiały prasowe

Bez wątpienia jeden z najwybitniejszych kompozytorów drugiej połowy XX wieku. Postać charyzmatyczna, może nawet uparta, ale przecież otwarta na słuchacza, popkulturę i rewolucję technologiczną. Trudno Glassa zaszufladkować, ale przecież to właśnie cechuje tych największych. Amerykański twórca kończy dziś 83 lata.  

Potrafił podnieść ciśnienie współbraciom kompozytorom. Od początku kariery miał sobie za nic komercyjne tabu – mówił wprost, że zawsze chciał być popularny, ale wyjątkowo długo szukał swojej publiczności. Rzeczywiście, mając na karku czterdziestkę i tak wybitne dzieła jak opera „Einstein on the Beach” czy „Music in Twelve Parts”, musiał dorabiać jako operator dźwigu, taksówkarz czy hydraulik. Sam zresztą szukał sobie takich prac. Uznawał, że jeśli ma zarabiać poza muzyką, to najbardziej przysłuży mu się praca fizyczna, gdyż nie będzie obciążała go intelektualnie i zaprzątała mu głowy po godzinach. Z takiego samego założenia wychodził zresztą jego ówczesny przyjaciel (dziś stosunki między nimi się ochłodziły) Steve Reich. Być może ta filozofia ma jeszcze jeden efekt uboczny – obaj panowie zbliżają się do osiemdziesiątki, a formy mogłoby im pozazdrościć młodsze pokolenie.

Problemy Glassa z poszukiwaniem publiczności nie wynikały z wybitnie awangardowego podejścia do dźwiękowej materii. Przeciwnie, klasycznie wykształconemu muzykowi byłoby pewnie łatwiej trafić w gusta akademii, gdyby wpisał się schoenbergowski serializm czy boulezowski radykalizm. A przecież nie miałby z tym problemu. Był tym genialnym dzieckiem, jednym z najmłodszych etatowych kompozytorów uniwersyteckich w historii Stanów Zjednoczonych. Doskonale znał klasykę, orientował się również w najnowszych trendach. Jak wielu wybitnych XX-wiecznych twórców (Copland, Piazzolla, Bacewicz) wybrał się do Paryża, by studiować u Nadii Boulanger. Nie został jednak pupilkiem europejskich wywrotowców. Wspominał ten czas jako pobyt w jałowej krainie wariatów, którzy próbują przekonać świat do słuchania swojej zdziwaczałej muzyki. Glass nigdy nie chciał być twórcą elitarnym.

Ta idea łączyła zresztą artystów nazywanych czasem „wielką czwórką minimalizmu”. Young, Riley, Reich i Glass studiowali, gdy w Stanach wybuchła kultura hippisowska. Odnosili się do niej z różnym nastawieniem, ale z pewnością wpłynęła ona na ich poglądy. Upraszczanie języka i dbanie o jego transparentność było więc także ruchem politycznym, którym pokazali, że nie zamykają się na nieobytego słucha. A wręcz przeciwnie, zapraszają go w głąb swojej muzyki – opartej na hipnotyzujących powtórzeniach, ale klarownej, jakby zmechanizowanej. W przypadku Glassa –zwłaszcza na późniejszym etapie twórczości – były to również utwory ciężące ku ogólnej melodyjności. W jego muzyce słuchać inspiracje twórczością Erika Satie, Aarona Copelanda, ale także Raviego Shankara. Nic dziwnego, że w jego muzyce dopatrzono się ilustracyjnego potencjału. Pierwszym  - i być może najlepszym – mariażem muzyki Glassa i obrazu było eksperymentalne „Koyaanisqatsi” Godfrey’a Reggio. Choć był to obraz bardzo daleko od hollywoodzkich standardów Glass ostatecznie zaczął być zapraszany także przez reżyserskie sławy. Wśród najbardziej znanych zleceń artysty były soundtracki do „Godzin” Stephena Daldry’ego i „Kunduna” Martina Scorsese.  


Zyskując popularność, Glass promował swoje pomysły kompozytorskie i producenckie. Były one o tyle trudne do przyjęcia, iż czerpały garściami ze świata popkultury. Otoczony przez młodych i zdolnych adeptów pokroju Nico Muhly’ego artysta prezentował możliwości jakie daje klasycznych utworom obróbka studyjna. Kiedy inni kompozytorzy starali się za wszelką cenę, aby ich płyty brzmiały jak koncerty, Glass odwracał tę tendencję. Nie widział nic złego w synchronizowaniu ścieżek, wyrównywaniu głośności, itd. Liczył się dla niego końcowy efekt, a nie – dziwnie pojęta – autentyczność. Producent stawał się u niego dyrygentem. W swoich poczynaniach na tym polu przypominał trochę Briana Eno i nic dziwnego, skoro sam był wielkim fanem jego twórczości. Do tego stopnia, że jego pierwsza symfonia to w zasadzie wariacja na temat „Low” Bowiego i Eno.

Lata lecą a Philip Glass nie zwalnia tempa. Stara się również unikać oczywistych skojarzeń i wpadania w określone szufladki. Jednego dnia pisze zaangażowaną operę, w której atakuje administrację Busha („Czekając na barbarzyńców” na podstawie Coetzeego), drugiego – komponuje romantyczne utwory na wiolonczelę solo („Songs and Poems for Solo Cello”). Deliberuje nad zagadkowym życiem Walta Disney’a („The Perfect American”), ale nagrywa też z Leonardem Cohenem („Book of Longing”). Pomimo ogromnego dorobku, doświadczenia i zasług wciąż stara się, aby jego muzyka była inkluzywna, wielowątkowa i dotykająca nowych idei i zdarzeń. Choć jego utwory tak często opierają się na powtórzeniach, on sam stara się powtórzeniom opierać.