Na marginesie zakończonego koncertem Uri Caine'a festiwalu Jazztopad we Wrocławiu.

Autor: 
Andrzej Kalinowski
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
Joanna Stoga

Uri Caine, to jeden z tych współczesnych artystów, którzy nie przyjmuje w muzyce żadnej pozy, nie stwarza dystansu, nie interesuje go jakikolwiek rytuał i gwiazdorstwo. Wprawdzie ma świadomość znaczenia rytuałów w kulturze, idzie jakby o krok dalej, szczególnie tu - na europejskim gruncie, który od lat, nieodmiennie bardzo go intryguje. A inspiruje go poddawanie w wątpliwość całej arystokratycznej koncepcji muzyki na rzecz jej samej, czy też na rzecz samej, jakby czystej i ponad gatunkowej formy muzycznej, tworzenia ponad podziałami oraz interpretacyjną dopuszczalnością. Co jednych wprawia w zakłopotanie, w innych wyzwala wyobraźnię, dziesiątki skojarzeń i sprawia radość, która wyraża się w improwizacji.

Wszelako muzyka jest jedna, a to co warto przez nią wyrażać to siebie: swój smak, wiedzę, doświadczenie, zmysł harmonii, poczucie rytmu i humoru. Oto sedno amerykańskiego jazzu od stu lat. Tak było i tym razem we Wrocławiu, gdzie w ramach Jazztopad, nowojorski pianista z udziałem kwartetu smyczkowego im Lutosławskiego i jazzowego perkusisty, w tej roli znakomity Ben Perowsky, wykonał sześć kaprysów inspirowanych modernistyczną muzyką europejską oraz kilka innych kompozycji z Mahlerem, Mozartem i Monteverdim w tle. Bezpretensjonalność, zero artystowskich grymasów, świetne brzmienie całego zespołu, wszechogarniające poczucie rytmu i swingowania w stylu modern jazzu, wreszcie doskonałe porozumienie muzyków, wypełniło dość trudną akustycznie salę wrocławskiej filharmonii. Nic w tym dziwnego, że koncert Uri Caine'a zwieńczyły gromkie brawa publiczność, muzyka na bis i Standing Ovation. Tyle o samej muzyce, tej przecież i tak słowami nie da się wyrazić.

Reszta tekstu będzie o jej okolicznościach i poziomach odbioru. A okoliczności to nie byle jakie, bo oto we Wrocławiu zdarza się po raz kolejny rzecz niebywała, śmiała i natchniona duchem wolności bez ograniczeń. Wydarzenie przełamujące wszelkie stereotypowe postrzeganie jazzu, z rodzimej, dość przecież oddalonej od sedna rzeczy perspektywy. Pomimo to, dotykającej aktualności, wielkiej rozmaitości stylów oraz istoty improwizacji w muzyce: zabawy, poszukiwania porozumienia, cech wspólnych dla wielu pozornie różniących się od siebie elementów, które składają się niczym wielobarwne puzzle, na mozaikową opowieść o współczesnym świecie. Jedno w całej tej przepysznej muzycznej uczcie zastanawia, zasmuca, a nawet niepokoi, to fakt, że pomimo znakomicie przeprowadzonej i niemal fizycznie odczuwalnej kampanii promocyjnej wydarzenia, zabrakło mi.... jakby... atmosfery - kłębiącego się pod filharmonią tłumu rozentuzjazmowanych melomanów, entuzjastów muzycznego szaleństwa improwizacji, jazzowego kolektywu, znanych muzyków i lokalnych osobistości... Czyżby jazzfani tak bardzo pogłębili okopy mainstreamu, że nie potrafią już się z nich wydostać? Nawet w celu dostrzeżenia rozległego horyzontu wolnego przecież od jakichkolwiek wrogich wobec nich działań i znienawidzonych dzikich, brzydkich i złych hord freemanów?

Gro publiczności stanowiła akademicka młodzież: piękne dziewczęta, przystojni oraz nadzwyczaj dobrze ułożeni panowie, kilkadziesiąt osób z innego przedziału wiekowego, reagujący z wielka kulturą i taktem. Oto nowi odbiorcy muzyki, z którymi warto współpracować. Zastanawiam się tylko czemu zabrakło jazzfanów? Charakterystycznego kolorytu jazzowiska. Panów, w ulubionych wojskowych kurtkach M-65, kolorowych wełnianych czapeczkach, długowłosych znawców i kolekcjonerów, długonogich piękności wieczoru o aromacie najlepszych mieszanek kaw i papierosów, pasjonatów fotografii przepychających się wciąż do przodu ze swoimi wielkimi torbami i jeszcze większymi obiektywami, outsiderów w sile wieku z nieodłączną reklamówką na płyty cd. Czyżby jazzowa improwizacja przestawała w Polsce być synonimem wolności? I to wszystko w chwili gdy na świecie świętuje on swój wielki renaissance? Hallo, co się stało? Gdzie podziewa się niepowtarzalna i nieporównywalna z niczym atmosfera podekscytowania i święta towarzysząca festiwalowym wydarzeniom sprzed lat? Zaręczam Państwu, że festiwal JazzTopAD 2011 ze wszech miar na taką atmosferę sobie zasłużył!