Michael Brecker - The Costs Of Living

Autor: 
Maciej Karłowski
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Sporo ponad 1000 płyt, 13 Nagród Grammy i status jednego z najbardziej wpływowych współczesnych saksofonistów jazzowych, którym cieszył się od początku solowej kariery do samej śmierci. O kim mowa? O Michaelu Breckerze rzecz jasna.

Bywał w Polsce wielokrotnie, z własnymi zespołami, jako współlider gwiazdorskich grup z Herbie Hancockiem, Patem Metheny, a także z Becker Brothers, zapewne najbardziej popularnej formacji jaką stworzył jeśli nie liczyć Steps Ahead. A jednak mnie, jeszcze jako bardzo młodego słuchacza jazzu, szczególnie w pamięć zapadł koncert, bodaj z 1990 roku, a jakże z Jazz Jamboree, kiedy Becker przyjechał promować materiał ze swojej drugiej, wydanej rok wcześniej, płyty w roli lidera „Don’t Try His At Home”. Jeśli pamięć dobrze podpowiada grali z nim wówczas Adama Nussbaum na perkusji, Jay Anderson na kontrabasie oraz całkiem młody jeszcze Joey Calderazzo. Nie wiem dlaczego akurat ten występ.

Grywał w Polsce bardzo często, ze słynnym Tenor Madness z Joe Lovano i Davem Liebmanem również. Może dlatego, że Becker grał, nie tylko na saksofonie tenorowym, ale również na instrumencie zupełnie wówczas egzotycznym szczególnie w Polsce, a dla mnie bez wątpienia bardzo dziwacznym, zwanym EWI. A może dlatego, że był to taki turbo jazz, który wydawał mi się czymś całkowicie fascynującym, bo z jednej strony miał ten bardzo podziwiany wówczas przeze mnie background muzyki fusion, a jednocześnie wydawał się uwolniony od coraz bardziej męczącej schematyczności formalnej i brzmieniowej tego nurtu. Wówczas też nie wiedzieć dlaczego nie irytowało mnie brzmienie saksofonu Beckera. Już wkrótce miało się to diametralnie zmienić, ale wtedy gotowy byłem uważać przyjazd Beckera i ten warszawski koncert za bardzo ważne wydarzenia.

Zresztą pozycja Michela Beckera przez cały czas jego scenicznej kariery była imponująca. Zanim zabrał głos jako lider całkiem własnych formacji, zasłużył się jako sideman. W jednym z wywiadów powiedział, że był taki czas, że na spacery z rodziną zabierał saksofon, ponieważ zdarzały się takie dni kiedy mijając studia nagraniowe, wpadał do nich na chwilę dograć swoje partie właśnie jako muzyk sesyjny. A był to czas kiedy nagrywał chyba ze wszystkimi. Nie tylko z e słynnymi jazzmanami ale i z gwiazdami rocka i popu. Wszystkich tych znanych i mniej i tych mniej znanych zliczyć niesposób, ale byli w tym gronie nawet Eric Clapton, Aerosmith, Joni Mitchell, Paul Simon, Frank Sinatra, Bruce Springsteen czy Steely Dan.

I w istocie myśląc o technice gry, wiedzy i profesjonalnych kompetencjach Beckera, nie sposób nie myśleć o nim jak o mistrzu. Co więcej mistrzu bardzo skromnym i doskonale znającym swoje miejsce w szeregu. Wiele lat później kiedy już świat jazzu pokochał go także jako lidera i przyjął jako megagwiazdę z rozbrajającą szczerością powiadał, że jest tylko człowiekiem, który swoją grą od samego początku nieudolnie próbuje, zbliżyć się do tego co robił John Coltrane. I rzeczywiście to pod wpływem muzyki wielkiego Coltrane’a Brecker zrezygnował z nauki gry na saksofonie altowym i swoim pierwszym instrumencie, klarnecie. To były jeszcze czasy studenckie, w Uniwersytecie w Indianie, gdzie pobierał nauki razem ze starszym bratem, trębaczem Randym. Obydwaj panowie swoje jazzowe życia zawdzięczają rodzinie, a szczególnie ojcu, w jednej osobie prawnikowi i jazzowemu pianiście, którego było nie tylko stać na opłacenie latoroślom studiów, ale zadbał też, aby mieli kontakt z tą muzyką w najbardziej ekskluzywnych wydaniach. Bo jak inaczej opowiedzieć o zabieraniu młodzieńców na koncerty Milesa Davisa, Theloniousa Monka czy Duke’a Ellingtona. Być może też to właśnie z tamtych czasów wzięło się w grze Michaela i Randy’ego owo niezaprzeczalne poszanowanie i gruntowna znajomość tradycji gatunku.

 

Pomimo niego jednak Michael Becker to także postać święta dla wynawców muzyki jazz-rockowej. Był współarchitektem  kultowych już dziś formacji tej estetyki Becker Brothers i słynnego Steps Ahead utworzonego razem z Mikiem Mainierim – wibrafony, Eddie Gomezem – kontrabas i Stevem Gadem na perkusji. Obydwie formacje sprawiły, że gwiazda Michaela zaświeciła bardzo silnym blaskiem w całym jazzowym świecie. To były grupy niezwykle popularne i podziwiane tak jak podziwiany był legendarna Weather Report Zawinula i Shortera i tak jak ona stały się w swoim czasie synonimem jazzowej nowoczesności.

 

Już wtedy widziano w Michaleu Beckerze numer jeden jazzowego świata, muzyka profesjonalnego, rozpoznawalnego i cieszącego się zasłużoną estymą i sławą. Nic w tym dziwnego, że świat czekał z wypiekami na twarzy aż pan Becker w końcu zabierze głos jako lider. Na to trzeba było jednak poczekać do 1987 roku i na płytę zatytułowaną po prostu „Michael Becker”. Ale gdy już się ukazała była chyba najbardziej dyskutowanym i w znakomitej większości wypadków także bardzo docenioną produkcją. U boku Beckera, Jack Dejohnette, Charlie Haden, Pat Metheny i objawienie światowej pianistyki Kenny Kirkland, który miał za sobą już pracę u braci Marsalisów, u Elvina Jonesa, Dizzy’ego Gillespiego, Johna Scofielda, ale przede wszystkim Stinga, który sprawił, że o talencie Kirklanda dowiedzieli się nie tylko jazzfani, ale także miliony konsumentów muzyki popularnej. Na track liście znalazły się m.in. dwie kompozycje pióra lidera „Sea Glass” i „Syzygy” oraz piękna ballada autorstwa Dona Grolnicka „The Costs O Living”. Ale to nie za ten album Becker dostał swoje pierwsze Grammy Award. Na to wyróżnienie poczekać musiał do kolejnego albumu „Don’t Try This At Home”, a potem deszcz nagród spadał na niego niemal każdego roku.

Przez następne dwie dekady Michael Becker stał się bodaj najważniejszym saksofonistą jazzowej sceny, a także najwnikliwiej studiowanym nowoczesnym twórcą. Jego kolejne płyty, poukrywane w nich poszczególne sola zapewniły mu nieskończoną ilość nagród i wyróżnień od chyba wszystkich branżowych magazynów, a on sam stał się jazzową megastar.

Toteż i kiedy świat obiegła informacja, że Becker choruje na rzadką chorobę szpiku - zespół mielodyspalstyczny dziesiątki ludzi na całym świecie zagłosiło się jako potencjalni dawcy szpiku kostnego do przeszczepu. Pomoc jednak przyszła z Polski i ogromną rolę odegrał w jej organizacji Włodek Pawlik, który znał się blisko z Randy Beckerem i dotarł do dawców w polskim miasteczku Tykocin, które przed wieloma laty opuszczał w poszukiwaniu wolności i bezpieczeństwa dziadek Michaela i Randy’ego.

 

Odetchnęliśmy w ulgą kiedy docierać zaczęły informacje, że eksperymentalny zabieg przeszczepu szpiku kostnego powiódł się a Michael powoli, ale jednak wraca do zdrowia. Jego stan poprawił się nawet na tyle, że podjął się nagrania kolejnej płyty, w gwiazdorskim składzie, w towarzystwie muzyków, którzy, choć może wydać się to zadziwiające, nigdy wcześniej w takiej konfiguracji nie grali.  Herbie Hancock, Brad Mehldau, Pat Metheny, John Patitucci and Jack DeJohnette w jednym studio nagraniowym, w jednym czasie utrwaleni na płycie “Pilgrimage”. Świat jazzowy cieszył się ze zwycięskiej walki Michaela Beckera, a my w istniejący wówczas jeszcze Jazz Radiu zagraliśmy ten album i poszczególne kompozycje nieskończoną ilość razy.

Prędko jednak okazało się, że była to tylko zwycięska bitwa. Wojnę z rakiem Michael Becker ostatecznie przegrał. Skapitulował w styczniu 2007 roku, po dwóch i pół roku zmagań. Miał 57 lat. Kto wie jak bardzo mógłby muzycznie zbliżyć się do swojej wielkiej miłości, Johna Coltrane’a? Kto wie czy ten trop by w ogóle kontynuował?