Matthias Müller! Bistre… Attacca… Für Hannes!

Autor: 
Andrzej Nowak (http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/)
Zdjęcie: 

Niemiecka muzyka improwizowana zawsze stała silnym puzonem! To fakt bezsporny i niewymagający na tych łamach szerszego uzasadnienia. Po śmierci bodaj najbardziej w ostatnich latach spektakularnego niemieckiego puzonisty, Johannesa Bauera, sytuacja ta w wymiarze artystycznym nie uległa jednak zmianie. Być może muzykiem, który w sposób najbardziej wartościowy niesie pręgierz odpowiedzialności za jakość puzonowych improwizacji po drugiej strony Odry, jest obecnie… Matthias Müller!

Temu doskonałemu, 46-letniemu muzykowi poświęciliśmy już trochę czasu na Trybunie. Całkiem niedawno na listę najlepszych płyt roku 2017 delegowaliśmy jego debiutancką płytę solową o dość oczywistym tytule Solo Trombone.

W dzisiejszej opowieści zawiesimy ucho nad najnowszą płytą Matthiasa, poczynioną przez trio, funkcjonujące pod nazwą własną Bistre. Tuż potem posłuchamy nagrania nieco starszego, które jednak w ciekawy sposób koreluje z tym pierwszym, a na sam koniec sięgniemy po koncert trzech puzonów, które oddają hołd… Johannesowi Bauerowi, co piękne zepnie tę puzonową epistołę.

Jak czytamy dalej….

Ta historia miała miejsce w berlińskim Studiobörne 45, dokładnie 25 lipca ubiegłego roku. Matthiasowi Müllerowi na puzonie, towarzyszą - Guilherme Rodrigues na wiolonczeli i Eric Wong na gitarze. Pięć swobodnych improwizacji z tytułami, 42 minuty. CD wydany przez Creative Sources nazywa się As We Read Along..., firmuje go zaś formacja Bistre, której nazwę na okładce uzupełniają imiona i nazwiska muzyków.

One. Wiolonczela i gitara na flankach, polerują i rozgrzewają struny, puzon zaś prycha i szeleści w samym środku przestrzeni fonicznej spektaklu. Trzy strumienie dźwięków płyną nieśmiało i delikatnie ze sobą konweniują. Gitara brzmi czysto, jakby była niemal pozbawiona amplifikacji. Narracja step by step narasta, gęstnieje, ale sam proces jest zdecydowanie powolny. Sprytne, molekularne, szczegółowe improwizacje. Każda z nich posuwa się do przodu stosunkowo odrębnym korytarzem. Po 7 minucie, muzycy pięknie szukają ciszy w podmuchach letniego wiatru, wchodząc w intrygujące relacje, zmysłowe przytulanki, kontrapunkty, mrugnięcia okiem. Two. Oniryczna wiolonczela, obok mikroprychania puzonu, półdrony gitary. Rezonans, tłoczenie spokojnego nerwu zaszytego w rdzeniu tej narracji. Już teraz muzycy sugerują, iż skupiony odsłuch ich poczynań może być dla nas gwarantem orgazmu fonicznego. Błyskotliwie doskonały pasus! More than Sustained Piece in Three Streams! – krzyczy w obcym sobie języku recenzent, gdyż właśnie przypomniał sobie koncepcję trwających dźwięków Johna Stevensa. Odrobina prądu na wybrzmieniu soczystej gitary Erica. Three. Subtelne przekomarzania, słodkie interakcje, precyzja, mnogość małych dźwięków, jak stąpanie po kruchym lodzie. W 3 minucie rodzaj mikroeskalacji, czynionych w ramach dialogów uprawianych półgębkiem, niedaleko od ciszy. Tuż potem temperatura improwizacji wzrasta – świetny wybór dramaturgiczny. Od szczegółu do ogółu – efektem płynna, zazębiająca się narracja, która w intrygujący sposób wytraca impet i stawia znaki zapytania. Wybitna sonorystyka puzonu podkreśla efekt całości! Wiolonczela brnie w imitację! Jakże soczysta preparacja! Brawo! Gitara majstruje na boku, ale ma ręce na kołderce. Tajemniczy finał najdłuższego utworu. Four. Muzycy znów stoją na skraju ciszy, aż strach wziąć głębszy oddech. Szum wiolonczeli, westchnienia puzonu, gitarowe, suche molekuły. Krok ku eskalacji uroczy, głęboki i celny. Puzon buduje drony, pozostałe instrumenty snują się po strunach. Szybki powrót do mikrodźwięków, bogaty w pomysły i przemyślenia dramaturgiczne. Puzon w ekstazie? Tak, to już norma w drugiej części nagrania. Five. Pieśń pożegnalna trwa niespełna cztery minuty. Pełna jest jednak akustycznych fajerwerków. Szorowanie powierzchni płaskich i owalnych, wydmuchiwanie dużych porcji powietrza, raczej dynamicznie, niż w oparach sonore. Zmysłowe pętle, powtórzenia, które skręcają się w jednodźwiękowy zwój. Beautifully!

Oh, te emocje!

Na osi czasu cofamy się o sześć, a nawet siedem lat! Matthias i jego puzon spotykają na swojej drodze – podobnie jak akapit wyżej – dwa instrumenty strunowe. Pierwszym jest tym razem bas (opis płyty nie precyzuje dokładnie, jakiego rodzaju jest to instrument, wszakże, jak się przekonamy za moment, to raczej gitara basowa; może to też być silnie amplifikowany kontrabas). Za wydawanie tu dźwięków odpowiedzialnym będzie Axel Haller. Drugim strunowcem ponownie jest gitara elektryczna, tym razem jednak z dużą dawką prądu! A muzyk, który będzie ją miał w dłoniach, w paszporcie kanadyjskim ma napisane - Dave Bennett. Panowie przyjęli nazwę Attacca (celny wybór!), płyta zaś nazwali O' The Emotions! (kolejny dobry wybór!). Dziesięć odcinków muzycznych potrwa równo trzy kwadranse. Wydawcą jest Schraum Records, a nagrania powstały w Berlinie, we wrześniu 2010r. i lutym roku kolejnego.

1. Starsza siostra Bistre jest bardziej szorstka w dotyku, lepi się do rąk i ma silnie elektryczny, rockowy posmak. Epitet noise ma w jej przypadku rację bytu. Puzon ponownie króluje na środku (ale nie w każdym fragmencie; płyta składa się z dwóch sesji), ma brudny, omszały tembr, siarczyście skowycze od samego startu. Sama narracja podszyta jest rytmicznym, konwulsyjnym nerwem. 2. Ten epizod jest bardziej cielesny, zwarty, wręcz hałaśliwy. Puzon atakuje lewą flanką. Głośna, zadziorna zabawa w improwizację. Tuba blaszaka zdaje się być wypełniona gorącym, ciekłym helem (a może nawet … piekłem!). Bas pędzi środkiem i rwie posadzkę studia nagraniowego. Dudni jak walec i razem z puzonem błyskotliwie eksploduje! Ponownie rytm trzyma muzyków w ryzach. 3. Elektroakustyczne drony z gitary, a może raczej z puzonu (recenzent przeciera uszy ze zdumienia!). Pląsy gitary pachną oniryzmem na kilometr i dochodzą jednak z innego fragmentu czasoprzestrzeni. Rodzaj tańca na wodzie, przy burknięciach basu. Psychodelia ulatnia się spod podłogi. 4. Puzon drąży skałę. Brzmi niczym harsh noise electronic! Bas sprzęga się z gitarą, tworząc gorące pole elektromagnetyczne. Ta druga gryzie własny ogon. Brudna elektroakustyka generuje nerwowe drony, a recenzent zatraca poczucie źródeł dźwięków. 5. Puzon powraca na lewą flankę i spokojnym krokiem bada możliwości sonorystyczne swej tuby. Także ta pieśń oblepiona jest kawałkami oniryzmu i psychodelii. Wytrawna, precyzyjna, ale werbalnie niedająca się określić. Cuda na puzonie, stały punkt programu. 6. Hałas powraca! I to ze wszystkich trzech ośrodków fonicznych. Rytm, walec, elektrowstrząsy! Baa, gitara, to już wielki pożar! 7. Amplifikatory dyszą oparte o struny basu. Gitara powraca z mroku, jak zły szeląg. Narracja stoi i krwawi obficie. Trupi odór roznosi się wokół (ależ smakowite!). Puzon rwie włosy z głowy, boleśnie pojękując zamkniętą tubą. Ciężka elektroakustyka o uroku Moniki Bellucci. Dużo dźwięków niewiadomego pochodzenia! Intrygujące! 8. Puzon gotuje się w sobie, gitara, jakby budowała swój świat, bas zaś galopuje środkiem. Repetycja, konwulsja, strach w oczach. Matthias znów zdaje się być jednak królem polowania. W każdym utworze brzmi nieco inaczej, ma kilka tysięcy pomysłów na to, jak mogłaby przebiegać ta improwizacja i jaką rolę ma w niej do odegrania jego niebywały instrument. Tu, na wybrzmieniu, jest generatorem szumów wysokiej mocy. 9. Kolejny oniryczny przystanek. Perła elektroakustyczna, która płynie z rezonującego basu. Repetycja, która dopada każdego z muzyków. 10. Dron basu spływa nam na głowę, a potem zaciska pętlę. Puzon brzmi w taki sposób, że recenzent nie ma już pomysłu, jak go opisać. Jakby ustnik i tuba tego blaszaka były niezależne od siebie. Gitara płynie pod prąd, jest niesforna. Puzon osiąga kolejny orgazm. Jak on to znosi?! W 5 minucie finału trzy drony już płoną! Cóż za zjawisko! Melodia puzonu przepływa z prawej do lewej, leje się jak olej, w upiornym tańcu na zakończenie świata. Finałowe dźwięki rozpływają się jak diabelska mgła. Dobrze, że koniec płyty oznacza tu jedynie ciszę.

Koncert dla Henka!

Koncert zaplanowany był – z wielomiesięcznym wyprzedzeniem - na 6 maja 2016 roku i przewidywał uczestnictwo w nim czterech puzonów. Artystyczne połączenie duetu MM (Matthias Müller, Matthias Muche) z puzonami Jeba Bishopa i Johannesa Bauera. Taki był plan wydarzenia w Stadtgarten, Köln. Niestety dokładnie wtedy, po dość długiej i ciężkiej chorobie, zmarł Johannes. Pozostałym muzykom nie pozostało nic innego, jak wyjść na scenę i zagrać Konzert Für Hannes na trzy puzony. Dokument fonograficzny tego spotkania dostarcza Not Two Records. Sześć fragmentów bez tytułów, trzy kwadranse.

Pierwszy. Pomruki, perkusyjne ekspozycje, trzy duże rury na wybiegu. Szczypta sonorystyki, ostrzenie pazurków. Po prawej drobiny dętych dźwięków (recenzent nie zna ustawienia muzyków na scenie, może jedynie posiłkować się zdjęciem na okładce płyty, a zatem – być może - od lewej Bishop, Muche i Müller), po środku okruchy melodii, podskórny rytm. Już w 3 minucie stosunkowo wyważone pyskówki, pierwsze skale melodyczne. Czysta, miła dla ucha, żywa akustyka. Narracja na ogół odbywa się w trybie: jeden prowadzi osobisty flow, dwaj pozostali go komentują. Czasami sytuacja dramaturgiczna ulega odwróceniu. Bywa, że wszyscy grają ten sam kąsek improwizacji. Drugi. Jednorodna stylistyka, bez nagłych zwrotów akcji i przepięć energetycznych. Kołyszący spokój, chwilami wręcz balladowy krok. Muzycy grają trochę bez ryzyka, jakby nie byli do końca pewni wzajemnych reakcji. Minimalizm, z dbałością wszakże o niuanse brzmieniowe. Na koniec jednak mała eskalacja. Trzy. Mutowane tuby gotują ziółka dla poprawy nastroju. Drżenie i bulgotanie na samym środku sceny (Muche?). Po bokach melodyzujące opowieści. 5 minuta przynosi bardzo udane zejście w strefę ciszy, szczególnie po prawej stronie (Müller?). Póki co, najpiękniejszy moment koncertu. Sycząco-szumiąca symfonia na flankach. Muzycy błyskotliwie wybudzają się ze snu zimowego – idą pod górę i tańczą! Cztery. Lekkie, jak podmuch wiatru, sonorystyczne zaloty trójki słoni. Napięcie erotyczne rośnie. Wszyscy budują melodię i są dotkliwie doskonali w tym, co robią. Na wybrzmieniu grube plastry zadumy w każdej tubie. Piąty. Solo na lewej flance (Bishop?), czystym jak łza tembrem. Nieco aylerowskim w smaku. Chropowaty komentarz Muche i szczypta swingu ze strony Müllera. Najbardziej taneczny fragment płyty staje się naszym udziałem. Na koniec wszystko mutuje się i zakleszcza do wewnątrz. Improve like kind of expansion! – krzyczy recenzent w języku Szekspira! Szósty. Molowe klimaty, drony i zawieszone narracyjnie pasaże dobrych dźwięków. Prawdziwie szczery memorial! Po kilku modulacjach, Müller zostaje sam i wypluwa z siebie wyjątkowo uroczą ekspozycję. Brawo! Bishop powraca z rytmem na ustach, Muche znów ma kluchy w nosie, a całość nabiera zasadnej dynamiki. Przykład świetnej kooperacji wieńczy dzieło.