A love supreme, a love supreme - 50 anniversary edition.

Autor: 
Maciej Karłowski
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Dobrze, że są Święta i dobrze, że jest przerwa pomiędzy Świętami i Nowym Rokiem. Wszystko wówczas bardzo zwalnia, a w trakcie leniwie płynących dni znajduje się czas na te wszystkie zajęcia, którym niełatwo jest się oddawać, szczególnie jesienią, kiedy dorocznie eksploduje festiwalowa supernowa. Wówczas czas dzielony jest pomiędzy podróże, pobyty w hotelach, koncerty oraz intensywną gonitwę od jednej do drugiej sprawy, których wyjechawszy doglądać nie było sposobu. Wreszcie przychodzi czas, by zasiąść w fotelu i rozprawić się ze narastającym stosikiem płyt, które nie wiadomo z jakich powodów nie wpadły w tryby recenzenckiej maszynki, albo sięgnąć po książkę kiedyś rozpoczętą i odłożoną na bok. Jest to też czas, kiedy zdarza się włączyć płytę sprzed lat. Czas powrotu do czegoś, co podziwiamy i co zawsze warte jest przypomnienia. Tym bardziej, kiedy nadarza się po temu okazja nie byle jaka, taka jak 50. rocznica nagrania albumu, który darzy się nie tylko historycznym szacunkiem, ale przede wszystkim dlatego, że się go tak po ludzku podziwia.

A love supereme, a love supreme, a love supreme rozbrzmiewa głos Johna Coltrane’a w rozwinięciu otwierającego album Aknowledgement. Nigdy wcześniej na płytach nie było szansy usłyszeć głos Coltrane’a. To jednak nie jedyny powód wyjątkowości albumu A Love Supreme. To także płyta szczególna w całej karierze Coltrane’a. Po czterech latach grania w pierwszym wielkim kwintecie Milesa Davisa, przemianie duchowej i wyjściu z nałogu narkotykowego, po ukonstytuowaniu się jego własnych formacji, szczególnie kwartetu z McCoy Tynerem na fortepianie, Jimmym Garrisonem na kontrabasie i Elvinem Jonesem za zestawem perkusyjnym, Coltrane stał się postacią znaną w całym jazzowym świecie i obrał nowa drogę życia. I nową drogę w twórczej działalności. Uwolniony od Davisa, stojący mocno na własnych nogach, miał za sobą znakomite nagrania, najpierw u Ahemeta Erteguna  w Atlantic Records, Giant Steps, My Favorite Things i Ole, potem już te wydane przez Impulse!, Africa Brass, Live At Birdland i Crescent. Co więcej, były to nagrania zapowiadające zmianę. Jaką? Nikt nie potrafił wówczas powiedzieć, ale w powietrzu unosiła się ekscytująca atmosfera następnego kroku, tym  bardziej wyczuwalna, że Coltrane, jako jeden z nielicznych słynnych, a wywodzących się z mainsteramu muzyków, stanął po stronie rodzącego się w tamtych czasach ruchu free jazzowego, nazwanego tak od legendarnej płyty Ornette’a Colemana Free Jazz. Często można było go spotkać w nowojorskich klubach przysłuchującego się młodym, gniewnym twórcom tzw. new thing.

 

Zanim Coltrane wszedł do studia nagraniowego by nagrać A Love Supreme, miał podobno przygotowany cały materiał na płytę. A była to sytuacja niecodzienna. Ówczesna żona Coltrane’a, Alice, tak wspomina tamten czas: Pewnego dnia John zszedł z sypialni nad garażem w naszym nowym domu jak Mojżesz schodzący z góry i rzekł – po raz pierwszy mam wszystko gotowe. Jak bardzo był przygotowany do sesji nagraniowej miało okazać się 9 grudnia 1964 roku. Wówczas w studiu Rudy’ego van Geldera w Engelwood Cliffs w New Jersey nagrana została płyta A Love Supreme w takim kształcie, w jakim znana jest od półwiecza. Jednak z jedenastu ścieżek, jakie wówczas powstały, tylko cztery trafiły na płytę. Sam Coltrane dokonał wyboru na podstawie nagrania monofonicznego, jakie otrzymał od van Geldera tuż po sesji. Do teraz większość nagrań z tej monofonicznej kopii nie była znana światu. Na okoliczność tego bardzo jubileuszowego wydania sięgnięto też po komplet pozostałych pięciu ścieżek z pierwszego dnia sesji. A jakby było mało to z zakamarków szaf wydobyty został cały set tracków nagranych dzień później i w poszerzonym już składzie. Nie jest tajemnicą, że pracując nad A Love Supreme John Coltrane rozważał powiększenie składu. Pierwotnie myślał nawet o nonecie, finalnie jednak zdecydował się zaprosić dodatkowych dwóch muzyków. Nie zdziwi pewnie nikogo, że był to Art Davis, kontrabasista, z którym Coltrane grywał wiele razy, oraz Archie Shepp. Jako sekstet nagrali sześć alternatywnych take’ów otwierającego album Acknowledgement. Teraz komplet tych rejestracji dostajemy na tacy i mamy wreszcie okazję przyjrzeć się jak podczas tej sesji lider pracował z rodzącymi się w nim nowymi ideami i jak potrafił zmieniać swoją rolę w składzie w zależności od miejsca, które zdecydował się dać zaproszonym gościom.

Całość dopełnia trzecia płyta zawierająca kompletne nagranie koncertu w Antibes, będąca dokumentem jedynego koncertowego nagrania materiału muzycznego z tej legendarnej płyty. Czyżbyśmy więc dostali do rąk komplet nagrań spiętych z sesją A Love Supreme?

Jednak niezależnie od smakowitych kolekcjonerskich kąsków jubileuszowego wydania, album ten zapisał się w historii i naszej świadomości przede wszystkim jako płyta zawierająca tylko cztery części wielkiej suity, zagrane tylko w czteroosobowym składzie, zawierająca muzykę natchnioną, będącą zadziwiającym opus magnum jednego z najważniejszych muzyków jazzowych wszechczasów. Dla świata jazzu połowy lat 60. nie była to płyta oczywista w swej wielkości. Po dwie długie kompozycje na każdej stronie, jedna płynnie przechodząca w drugą. Na okładce czarno-białe i, jak pewnie niektórzy fotografowie by powiedzieli, nie do końca technicznie doskonałe zdjęcie Coltrane’a z profilu, przypominające bardziej zdjęcie prasowe niż będące efekt zaplanowanej sesji fotograficznej. Na odwrocie obwoluty nie było wyszczególnionych tytułów, te zaś uderzały swoją prostotą. Jako całość w oczywisty sposób układały się w koncept album, na długo zanim idea tego rodzaju płyt stała się popularna. Próżno było też szukać liner note napisanej przez radiowego prezentera lub prasowego dziennikarza. Na płycie znalazł się jedynie tekst będący raczej bardzo osobistym listem, a może modlitwą Coltrane’a zadedykowaną wprost słuchaczowi, mówiącym o Bogu, doczesnych problemach i duchowym uniesieniu. Muzyka także nie była oczywista. Niby jazz, ale jednak pełny najróżniejszych odniesień do muzyki Wschodu z jednej strony, z drugiej mający silny posmak bluesowej szorstkości i żarliwości hymnów gospel. Tak jakby w tej znajomej i nieznajomej jednocześnie muzyce w jakiś niezwykły sposób splotły się sprawy właściwe sacrum i profanum. Może też i właśnie dlatego A Love Supreme do dzisiaj przemawia do coraz to nowych pokoleń jako album zawierający coś znacznie ważniejszego niż wyborną i poruszającą muzykę.

Ciekawe czy ten wymiar mieli na myśli członkowie kapituły nominując ją dwukrotnie do Grammy! Award w kategorii Best Jazz Performance by a Small Group or Solist oraz Best Original Jazz Composition? A jeśli tak, to czy jęknęli z zawodu, kiedy przegrała rywalizację w pierwszej z nich z The In Crown tria Ramsaya Lewisa, a w drugiej z Jazz Suite on the Mass Text Lalo Schiffrina? Jeśli nie wówczas, to później mam nadzieję, że tak, bo ani o popowym hicie Lewisa, ani kompozycji Schiffrina raczej trudno powiedzieć, że zapisały się szczególnie w historii gatunku.

A słowa a love supreme, a love supreme jak mantra wciąż brzmią i brzmią wciąż tak donośnie, jak 50 lat temu, w roku, który Down Beat ogłosił rokiem Johna Coltrane’a.