Klawe życie pana Tomasza - kilka bardzo subiektywnych uwag o jesiennej, bielskiej jazzowej fecie.

Autor: 
Maciej Karłowski
Zdjęcie: 

Nie miałem okazji posłuchać wszystkich koncertów jubileuszowej edycji Jazzowej Jesieni w Bielsku. Zabawiłem tam ledwie trzy dni. Festiwal trwał dwa razy dłużej, nie sposób więc pisać o całości. Ale i nie sięgam po długopis, żeby zrelacjonować imprezę, która półtorej dekady stała się ważnym miejscem na mapie koncertowej Europy. Sięgam ponieważ, czytając wrażenia kolegów po fachu nie mogę się oprzeć wrażeniu, że festiwal bielski to byt skazany na sukces cokolwiek się na nim wydarzy i cokolwiek się nie wydarzy zyska jedynie wielki podziw piszących. Sięgam więc, ponieważ nie mam zgody na takie widzenie rzeczy.

Pisałem kiedyś, że Mats Gustafsson to ma klawe życie. Chyba przesadziłem. Klawe życie ma Tomasz Stańko. W Polsce nikt mu nie podskoczy. Ludzie, zarówno ci zawodowo zajmujący się słuchaniem muzyki i pisaniem o niej, jak również i ci kupujący nietanie wcale bilety na koncerty, postrzegają pana Tomasza jak króla Midasa, który cokolwiek nie zrobi to zamienia się w złoto. Jakkolwiek też by się nie zachował nie traci nic ze swojej wspaniałości. Słowa pana Tomasz traktowane są jak wersety biblijne, a niemal każda jego konstatacja jak życiodajne słowo objawione. Chętnie je się potem cytuje i jeszcze chętniej w oparciu o nie buduje własne poglądy na niemal wszystko o czym pan Tomasz był łaskawy szepnąć choćby słówko.

Proponuję więc, wbrew ogólnemu nastawieniu narodu i społeczeństwa, zabawę albo może raczej lekkie ćwiczenie w poszukaniu rys na gładkiej tafli Stańkowej cudowności. Nie lękajcie się! Krzywdy to nikomu nie zrobi ani obiektowi, ani podejmującemu zabawę.

Papieskim statusem nieomylności pan Stańko cieszy się w ojczyźnie od dekad i raczej nic nie będzie mu w stanie go odebrać. Jeśli guru wskazuje palcem np. na Davida Virellesa to niechybnie znak, że Virelles to artysta wart szczególnej uwagi, jeśli zaprasza kogoś na festiwal to jak nic musi to być postać arcyważna i genialna. I nie jest już wcale tak istotne, że jej obecność w programie festiwalu, weźmy tylko 2017 rok pod uwagę, jest niekiedy średnio związana z ideą imprezy, dziejącej się bądź co bądź pod auspicjami ECM. Kilka z postaci, które zagrały na tegorocznej edycji festiwalu z monachijską wytwórnią związana jest umiarkowanie. Kurt Rosenwinkel nagrywa tam rzadko, Dave Holland od dość dawna wydaje raczej u siebie  niż w ECM, choć rzecz jasna ogromu albumów jakie popełnił tam w przeszłości odmówić mu nie sposób. Ormiański pianista TIgran Hamasyan z dziewięciu płyt widniejących na jego internetowej stronie ledwie jedną i to dwa lata temu popełnił dla ECM, a jego najnowszy album solo, którego wykonanie koncertowe zapowiadał organizator, powstał niestety w Nonesuch Records. A to od ECM raczej daleko. Tigran jednak nie dojechał do Bielska, podobno złożony nagłą chorobą, zostawmy więc go w spokoju i życzmy rychłego powrotu do zdrowia. W ekspresowym tempie natomiast udało się na szczęście znaleźć zastępstwo. Oczywiście nie pochodzące ze stajni w Monachium. To jednak wypadek nagły i zwyczajnym grubiaństwem byłoby wspominanie, że znakomita większość muzyków zatrudnianych na festiwalu i to nie tylko w tym roku zresztą, to artyści znajdujący się w agencji koncertowej Saudades. A   jak wiadomo reprezentuje przypadkiem m.in. interesy muzyków bardzo często mających swój płytowy matecznik właśnie w ECM. Widać jednak nie było ani Craiga Taborna, ani Chesa Smitha, ani Mata Maneriego, ani Django Batesa ani nawet żadnego młodego eicherowskiego zespołu na horyzoncie. To możliwe. Żaden z nich mógł przecież akurat nie być w tym czasie w trasie koncertowej.

Na muzycznej scenie, także na Starym Kontynencie, są wszak jeszcze inni muzycy niż ci wspomnieni przeze mnie kilka linijek wcześniej i to tacy którzy na dodatek nieźle wpisują się w ecmowską ideę festiwalu, i których obecność z pewnością ucieszyłaby słuchaczy, a i panu Tomaszowi wstydu by nie przyniosła. To jednak może być sprawa kasy, a z kasą w jazzie jest jak wiadomo powszechnie krucho. Słyszymy o tym z każdej strony. Ale zaraz, zaraz. Jeśli dobrze pamiętam to w tym roku festiwal był beneficjentem największej dotacji dla zdarzenia jazzowego. Już tylko od samego Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego otrzymał ponad pół milionową dotację. Mogę się mylić, ale to chyba jednak stwarza jakiś zapas, wystarczający, żeby pokusić się o zaproszenie kogoś bardziej  ecmowskiego niż Mad Skillet Johna Medeskiego. Nie zdziwiłoby też inne pytanie. Czy może w związku z jubileuszem i takim wsparciem nie byłoby na miejscu pokusić się o nieco bardziej wykwintny zestaw gości? Takie pytanie w pisaniu o Stańkowym festiwalu nie poadło ani razu.

Nie zaglądajmy jednak w kieszenie nie swoje, zajrzyjmy lepiej do zdarzeń jeszcze ściślej związanych z panem Tomaszem Stańko niż kuchnia i kulisy programowania festiwalu. Zajrzyjmy na moment do koncertu duetowego ze wspomnianym Davidem Virellesem oraz prezentacji projektu specjalnego wieńczącego przedostatni dzień imprezy.

Najpierw duet. Nieco ponad pół godziny gościł na scenie. W jednej z relacji przeczytałem „Było jednak inaczej niż na płytach, trochę dziko, w dialogu. Dawno nie słyszałam tylu barw w trąbce Stańki, tych intrygujących chropawości, z których słynie. Pianista dostosował się, choć właściwie trudno to powiedzieć, skoro był naturalny, był sobą.” To prawda było inaczej niż na płytach. Na płytach zwłaszcza ECM zawsze niemal jest inaczej na niż na koncertach, wiedzą o tym wszyscy, którzy pamiętają  koncertowe i studyjne brzmienia artystów tam wydających. To dwa różne światy. Ale jak byłoby na płycie raczej trudno stwierdzić z całą pewnością. Obydwaj panowie, choć w istocie razem pracują pięciu lat i razem nagrali dwie płyty, to jednak w duecie jak do tej pory nie udało im się nagrać żadnej. Wspomniane w cytacie chropowatości, poszarpane romantyczno-chaotyczne frazy trąbki oraz naturalna dla Virellesa romantyczno-abstrakcyjno-zrytmizowana pianistyka w istocie miały miejsce, czy jednak układały się w poetykę dialogu, dynamikę intymnego teta a tete? W moim odczuciu nie szczególnie. Aż za bardzo przypominały wygłaszanie własnych nieuczesanych myśli w kompletnym oderwaniu od muzycznego kontekstu tworzonego przez partnera. Pewnie niewielu obecnych w Bielsku miało okazję słuchać Stańki w duecie z Alexandrem von Schlippenbachem przed laty w Pardon To Tu, ale niechęć albo niezdolność do komunikacji z tamtego koncertu tak bardzo przypominała tę z Bielskiej sceny, że aż zmuszała do uważniejszego zastanowienia się nad dyspozycją mistrza. Ale i taka sytuacja jak się okazuje może zostać odebrana jako ewidentny sukces artystyczny słynnego mistrza trąbki.

Chwil kilka tym zdarzeniu na scenie miał pojawić się specjalny projekt Tomasza Stańko z Adamem Pierończykiem oraz triem RGG. W relacjach festiwalowych recenzentom uszło jednak uwadze, że członkowie zespołu  RGG nieomal w ogóle nie zostaliby przedstawieni z imion i nazwisk, gdyby nie interwencja konferansjera, który na okoliczność zapowiadania projektu specjalnego ustąpił miejsca pani Annie Stańko. Wypadek przy pracy czy zamierzone działanie? Wolę myśleć, że to pierwsze. Ale niezręczność sytuacji, choć skrzętnie w relacjach przemilczana, to jednak została. Tym większa była im dłużej trwał koncert złożony z dwóch kompozycji pióra Komedy: Litanii oraz poświęconemu Johnowi Coltrane’owi Night-time Daytime Requiem. Wybór ich, choć może wydawać się całkiem naturalny, bo ostatecznie Stańkę i Komedę łączyło wiele i za życia i po śmierci tego drugiego, jawił się jako dziwny. Szczególnie gdy pamięta się, że Stańko nie raz już mawiał, że chciałby od muzyki Komedy odejść. Na płytach udaje mu się to, na większości koncertów również. Dlaczego zatem tutaj znowu sięgnął po Komedę? Po co zdecydował się go grać w ramach specjalnego projektu? Po co wrócił do miejsca, które deklaruje, że chce zostawić za sobą?

Trudno uwierzyć, że na tym właśnie polegać miała specjalność tego projektu. Co gorsza sam przebieg koncertu wiary takiej w moim odczuciu nie wzbudzał. Paradoksalnie jednak w przebiegu tym można było też tę oczekiwaną specjalność z powodzeniem odnaleźć. Otóż po pierwsze wyjątkowe było to, że koncert z kwintetem wyglądał i brzmiał jakby lider nie chciał w nim brać udziału. Grał nie wiele, większość czasu spędzając siedząc na wysokim stołku i w zamyśleniu alienując się wobec tego, co się działo na scenie. Czyżby go coś tak bardzo w tym graniu uwierało, że wybrał muzyczną absencję i ostentacyjne desinteresment?  Gdzie się podziały chropowate tony, tu zamienione jednym ruchem na słodkie, wygładzone melizmaty? Gdzie podział się wigor z koncertu poprzedniego, tu zastąpiony nieomal wyjściami tylko na czas ekspozycji tematów?  Tym większe budziło to zdziwienie, że kiedy pan Tomasz ze spuszczoną głową kiwał się na stołku, RGG czyli Łukasz Ojdana – fortepian, Maciej Garbowski – kontrabas i Krzysztof Gradziuk – perkusja wraz z Adamem Pierończykiem (olśniewające solo na saksofonie sopranowym) grali muzykę natchnioną, potężną, której siła i rozmach mogła mu ten stołek niemal wyrwać spod siedzenia.

O tym jednak cisza. Do świata przeniknęła za to wiadomość, że oto wielki lider wspaniałomyślnie, z ojcowską mądrością oddał pole młodszym, samemu czujnie nadzorując jak młodzi fruną. Uśmiechu satysfakcji jednak na twarzy rzekomego mentora jakoś widać nie było (RGG i Tomasz Stańko grali razem od półtora roku), zamiast tego były ukłony po brawach będących nagrodą dla solówek pozostałych muzyków, a na koniec, szybkie zejście ze sceny z miną zacięta i zmiętymi pod nosem słowami, które sugerować mogły wszystko oprócz ojcowskiej życzliwości i satysfakcji.  

Wiem, wiem to niewygodna łycha dziegciu bestialsko, o świcie wrzucona to wspaniałej rzeki miodu, która jak widać musi płynąć w stronę postaci Tomasza Stańko. Słowem, Stańko to ma klawe życie! Nawet jak ostentacyjnie przegrywa to i tak bezapelacyjnie wygrywa!. Pamiętajmy jednak też, że tak naprawdę to nie kto inny jak my zapewniamy mu tę wygraną. Tym większą im niżej i bezgłośniej klęczymy przed jego majestatem.