Keith Jarrett – piosenki po upadku

Autor: 
Maciej Karłowski
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Był taki czas kiedy Kieth Jarrett zamilkł. Odwołał koncerty solowe, a jego legendarne Standard Trio zawiesiło działalność. Nie trwało to bardzo długo, ale wystarczająco, żeby świat jazzu zaczął na poważnie zastanawiać się czy jeszcze usłyszy wielkiego pianistę. Sprawa była poważna od końca 1996 roku Keith Jarrett prawie nie wychodził z domu, a diagnoza poważna - największy z żyjących pianistów współczesnego jazzu cierpi na chorobę, którą lekarze nazywają syndromem chronicznego zmęczenia. Objawy podobne są do choroby atakującej system odpornościowy, przypominają kondycję, w jakiej znajdują się w ostatniej fazie chorzy na AIDS. Gdzieś ulatuje energia, człowieka ogarnia zmęczenie i apatia, z tą tylko różnicą, że chory żyje nadal.

Okazało się, że pianista prawie zaniechał gry, nawet u siebie w domu, a sporą część dnia spędzał w łóżku, kompletnie bezczynnie. Nie udała się próba zorganizowania mu triowego koncertu w Chicago. Co prawda odbyły się próby, ale i tak występ trzeba było odwołać. Mistrz nie odważył się wystąpić publicznie.  Po raz pierwszy zasiadł za klawiaturą przed publicznością, po dwóch latach przerwy, w Centrum sztuki w Newark. Wówczas również towarzyszyli mu Gary Peacock na kontrabasie i Jack DeJohnette na perkusji. Ci nieliczni, będący tego świadkami w zdumieniu opowiadali  o jego witalności i energii. Wówczas zazdrościliśmy im tego. Nie jeden przeklinał, że do Newark jest za daleko, żeby wybrać się i słuchać Jarretta na żywo. Ale koncerty Keitha Jarretta są nagrywane. Nie wiem z czyjej inicjatywy. Może Mafreda Eichera, człowieka mającego monopol na płyty amerykańskiego pianisty, a może samego Jarretta, którego dyskografia w ostatnich trzech dekadach w przytłaczającej większości składa się z nagrań „live”.

Koncert w Newark również został nagrany i jak to zazwyczaj bywa w przypadku tria był festiwalem standardów. Po części pochodzących z Great American Songook, po części zawierającym bebopowe klasyki , a także coltran’eowski „Moment Notice” zupełnie na deser. Są więc ‘The Masquerade Is Over’, ‘Autumn Leaves’, ‘When I Fall In Love’ and ‘I’ll See You Again z jednej strony, z drugiej ‘Scrapple From The Apple’ Charliego Parkera, ‘Bouncin’ With Bud’ Buda Powella oraz rollinsowską’ ‘Doxy’. Taki wybór nie dziwi. I nie dlatego, że to trio standardowe i na standardach wyrosłe. Nie dlatego, że z założenia miało być zespołem, który pragnie porozumiewać się bez słów. Zostawić sobie maksymalnie wolną przestrzeń, ale także możliwe i z tego powodu, że wracając do świata koncertowego Jarrett chciał mieć za sobą nie tylko wypróbowanych towarzyszy, ale i szkielet kompozytorski zbudowany przez innych.

Moment powstania tej muzyki był szczególny. Wyznaczał ścieżkę powrotu, ale miał też w sobie coś z chwili testu. Na pewno spotykamy się tu po raz pierwszy po przerwie – zdaje się myśleć Jarrett, ale nikt nie wie na pewno czy nie będzie to spotkanie ostatnie – dopytuje. Czas pokaże. Take ten najbliższy czas. Czas pokazał. Pianista powrócił do życia, do muzyki, do koncertów na długie lata, ku uciesze wszystkich miłośników jego muzyki. Słychać podczas tego newarkowskiego grania wszystkie te niepewności, namysły, nadziej pianisty. Słychać jak na naszych oczach na nowo buduje się wielki myzyk. I to jest coś za co warto tę płytę zapamiętać.

A koncert w Newark rzecz jasna został okrzyknięty jedną z najwspanialszych płyt w jego historii. Czy jednak w istocie jest taką płytą? I co ważniejsze czy w ogóle jest jakiś powód, żeby czynić w kontekście albumów Jarretta tego typu ranking? Myślę, że w obydwu przypadkach odpowiedź jest przecząca. A jej tytuł „After The Fall” mógłby się nazywać „Before The Rise” i stawiałby przed nami takie same pytania i taką samą pewność, że mamy znowu do czynienia z bardzo jaskrawym i kolejnym dowodem wyjątkowości Jarretta jako człowieka muzyki.

Okoliczności tego koncertu czynią z tej płyty wydarzenie szeroko komentowane, a nasza wyobraźnia podpowiada nam najróżniejsze scenariusze i opisy stanu ducha pianisty gdy stawał przed publicznością w Newark. I róbmy to do woli. Ostatecznie taka jest nasza droga do muzyki, Jarretta także, niezależnie od tego czy uznamy album za epokowe dokonanie czy jedną z wielu cudownych płyt mistrza. Ja skłaniałbym się ku tej drugiej konstatacji.