John "Mahavishnu" McLaughlin - „Muzyka nie jest najważniejszą rzeczą w życiu”

Autor: 
Maciej Karłowski
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Gdy się grało na płycie „Bitches Brew” Milesa Davisa to można byłoby potem nie nagrać już nic, a i tak przeszłoby się do historii jazzu w wielkim stylu. – wyznał po jednym z koncertów Johna McLaughlina wierny i podekscytowany fan jego muzyki. I prawdę powiedział. Ciekawe swoją drogą w jakim stylu zapisuje się w tej historii człowiek, dla którego davisowski staż był zaledwie początkiem kariery, a band Milesa wcale nie pierwszym ważnym zespołem, w którym dane mu było występować.

Tak, John McLaughlin, zanim trafił do Milesa, znaczył wiele w rodzinnej Anglii. Grywał z rockowymi i jazzowymi zespołami i zdobył sobie tam szacunek i krytyki, i publiczności. Popełnił nawet płytę z inną wzrastającą gwiazdą tamtejszej sceny Johnem Surmanem. I co ważne płytę, o której do dziś mówi się, że jest jednym z najważniejszych albumów w jazzowej panoramie. Mam tu na myśli „Extrapolation”, która w Europie ukazała się rok po nagraniu, w 1969 r. W chwili jej powstania McLaughlin miał 26 lat i rozległe muzyczne kontakty z takimi artystami jak Eric Clapton, Ginger Baker czy Alexis Korner. Jego największą wówczas fascynacją był blues. Z tej miłości narodziła się też fascynacja jazzem i nagraniami legendarnych jej gwiazd Django Reinhardta i Tala Farlowa.

Anglia siłą rzeczy stała się dla młodego Brytyjczyka, zainfekowanego jazzem jakby trochę zbyt ciasna. Kierunek Stany Zjednoczone wydawał się więc jedynym i ze wszech miar słusznym wyborem. Już na miejscu McLauglin trafił nie jak wielu przed nim na ulicę czy na małe sceny klubowe, ale do prowadzonej przez wielkiego Tony’ego Williamsa legendarnej już dziś grupy Life Time. Jak na amerykański debiut to całkiem niezły wynik. A Life time był pionierskim zespołem ery jazz-rocka. Zadaniem wielu wręcz wyprzedzał i chronologicznie, i koncepcyjnie to czego potem dokonał Davis. Ale to jednak Miles tę muzykę ostatecznie skrystalizował i poniósł na szczyty popularności. Że McLaughlin trafi do jego zespołu było niemal pewne. Tym bardziej, że przecież szedł tam z mocną williamsowską  rekomendacją, a te dla Milesa miały znaczenie.

 „In a Silent Way”,  “Bitches Brew”, “Big Fun” i “A Tribute to Jack Johnson” – cztery albumy zagrane z Davisem w tamtym czasie i niezliczona ilość koncertów sprawiły, że McLaughlin, jak zresztą każdy namaszczony przez Milesa muzyk z dnia na dzień stał się sławny. Na tyle sławny, że nawet zdecydowano się wydać w USA wspomniany „Extrapolation”. Ale kuponów od szybkim ruchem zdobytej sławy nie odcinał. Już pod koniec działań u słynnego lidera założył własny band i żeby nie było jakiś tam pośledni, ledwie zauważalny przez jazzową krytykę i publiczność. W 1971 roku na światową scenę jazzową wkroczył zespół The Mahavishnu Orchestra z Ricky Lairdem i Billy Cobhamem w sekcji rytmicznej, Janem Hammerem na instrumentach klawiszowych i fortepianie oraz skrzypkiem Jerrym Goodmanem. I to było wydarzenie! Monumentalne formy, ogromna wirtuozeria i rozmach wykonawczy usytuowały Mahavishnu Orchestra w ścisłej czołówce światowych gwiazd muzyki jazzowej. Zespół co prawda objechał cały świat, nagrał dwie płyty (trzecia odnaleziona została znacznie później w 1999 roku) i zdobył zagorzałych wyznawców, ale nie przetrwał długo. Zaledwie dwa lata później McLaughlin rozwiązał go, ale że był już od jakiego czasu pod wpływem filozofii i muzyki hinduskiej, a także bezpośrednio nauk Sri Chinmoya, to i wkrótce nawiązał współpracę z inną legendą muzyki rozrywkowej, także pozostającym pod wpływem tego samego guru, Carlosa Santanę.

Przez wiele lat ich wspólne nagrania, których rzecz jasna wcale nie było wiele, jeśli nie liczyć koncertowych bootlegów, owiane były legendą i dla wielu słuchaczy stanowiły apogeum twórczości i jednego i drugiego gitarzysty. Ale tak naprawdę wcale nie ma czemu się zbytnio dziwić. McLaughlin i Santana razem składający hołd Johnowi Coltrane’owi i jego legendarnej płycie „A Love Supreme” to musiało robić ogromne wrażenie.

Wciąż żywa pozostała jednak idea Mahavishnu Orchestra. W sumie do tej pory McLaughlin powoływał ją kilka razy w czterech odrębnych składach. W grupie grywali Jean Luc Ponty z jednej strony, z drugiej okazjonalnie George Duke, kiedy indziej zapomniany nieco, ale wyśmienity wirtuoz gitary basowej Jonas Hellborg, saksofonista Bill Evans czy w końcu operowa śpiewaczka, a później także żona Chicka Corei, Gayle Moran. Wspólny pozostał wirtuozerski i naznaczony wpływami muzyki hinduskiej rys.

Nie będzie też w najmniejszym stopniu przesadą, stwierdzić, że kultura Indii w bardzo wyrazisty sposób oznaczyła nie tylko artystyczną twórczość McLaughlina, ale również jego światopogląd. Opowiadał o tym w niezliczonych wywiadach, ale również niezliczonąilośc razy demonstrował na scenie. Bezpośrednim wyrazem tych głębokich studiów nad kulturą Indii była akustyczna formacja Shakti założona jeszcze w połowie lat 70., wspólnie z grającym na tabli Zakirem Husainem i skrzypkiem L. Shankarem. I to był kolejny wielki McLaughlinowski zespół, który podobnie jak Mahavishnu Orchestra miewał swoje okresy wzmożonej aktywności, ale też, niekiedy całkiem długo trwające przerwy w działaniu.

Trudno sobie wyobrazić dziś historię muzyki jazzowej bez Shakti, choć przecież grupa zdecydowanie unikała stricte jazzowego wizerunku. Nie inaczej jest zresztą z formacją, która uczyniła McLauglina – artystą słynnym, muzykiem rozpoznawalnym także i poza kręgami jazzowymi czy około jazzowymi. Pierwotnie grali w niej McLauglin, Paco De Lucia – legenda hiszpańskiego flamenco i Larry Coryel kolejna ważna postać amerykańskiej sceny elektrycznego jazzu. Świat rzucili na kolana jednak w nieco innym składzie. Uwikłany w problemy z narkotykami Corryell musiał być, podobno nawet na skutek nacisków wytwórni płytowej, wymieniony na mniej kontrowersyjnego muzyka. Wybór był oczywisty. W tamtym czasie na jazzowej scenie pojawił się kolejny rozpalający wyobraźnię gitarzysta, mający już na koncie nagrania z Coreowskim Return To Forever oraz kilka płyt w roli lidera, a nie zdradzający skłonności do narkotycznych ekstrawagancji. Do duetu De Lucia / McLaughlin dołączył Al. Di Meola. I niech ktoś przyzna się bez bicia czy choć raz w życiu nie słyszał o ich bodaj najsłynniejszej płycie „Friday Night In San Francisco” i otwierającej jej kompozycji „Mediterannean Sundance”?

Dziś John McLaughlin pewnie mógłby już nie grać nic, tylko udzielać wywiadów i spokojnie od czasu do czasu powoływać do życia kolejne wcielenia zespołów, złożonych z muzyków, których przez lata artystycznej kariery cenił i lubił. Tak zresztą też zdarza mu się robić, ale i teraz kiedy jest wielką gwiazdą świata muzyki  uznanym przez Rolling Stone jednym ze stu gitarzystów wszechczasów, wciąż szuka w sobie muzyki, którą chciałby podzielić się ze słuchaczami. Szuka jej nieustannie choć przecież jak to powiedział w jednym z wywiadów „Muzyka nie jest najważniejszą rzeczą w życiu”.