John Lewis - najmądrzejszy jazzman świata!

Autor: 
Piotr Jagielski
Zdjęcie: 

Jak zgrabnie połączyć ze sobą jazz, blues i muzykę klasyczną w duchu Bacha, Bartoka i Strawińskiego? Da się? Pewnie. Tę trudną sztukę do perfekcji opanował pianista i kompozytor, John Lewis, który wraz ze swoim zespołem – Modern Jazz Quartet – otworzył dla muzyki jazzowej zupełnie nową przestrzeń, tak zwany „Third Stream”: jazz oparty na muzyce klasycznej. Lewis był nie tylko jednym z najlepiej wykształconych, najbardziej oczytanych, osłuchanych i najbardziej eleganckich muzyków jazzowych w historii; był również wielkim pedagogiem, który rozwinął nowe teorie nauki dla młodych muzycznych adeptów. Tak, John Lewis był wielki.

Od dziecka kształcony był na muzyka. Rodzice zafundowali mu wyszkolenie klasyczne, był biegły w czytaniu nut, teorii muzyki i kompozycji. Dom rodzinny zapewnił mu również naturalną przestrzeń do koncertowania – oczywiście w małym zespole państwa Lewisów. Od najmłodszych lat był również wystawiony na działanie nowej muzyki – jazzu. Jedna z ciotek Lewisa była entuzjastką nowych dźwięków, puszczała w domu nagrania Duke'a Ellingtona i tańczyła po pokoju. Ale przede wszystkim puszczała muzykę Counta Basiego. „Basie to moja najwcześniejsza i największa inspiracja".

Był nieludzko precyzyjny, a jednak w jego muzyce było mnóstwo przestrzeni dla improwizacji. Miał też najlepszych muzyków w kraju”. Młody pianista wstąpił do konserwatorium muzycznego, jednak przerwał naukę w 1942, by zaciągnąć się do armii Stanów Zjednoczonych. Nie wiem, czy był to gest patriotycznego uniesienia, czy dobrze wykalkulowany ruch, ale kariera muzyczna Lewisa nabrała w tych, na pozór niesprzyjających, okolicznościach gwałtownego przyspieszenia. Właśnie w koszarach John poznał perkusistę Kenny'ego Clarke'a, z którym grywał w zespole wojskowym. Kolega namówił pianistę do przeprowadzki – zamianę prerii Illinois na wieżowce Nowego Jorku. Tam właśnie ukończył Manhattan School of Music i oficjalnie został certyfikowanym muzykiem. Choć najbardziej pociągał go jazz, jego praca i gra zdradzała fascynacje muzyką Bacha, Chopina czy Beethovena.

Lewis był wszechstronnie wykształcony; znacznie lepiej niż większość jego kolegów z jazzowego środowiska. Widział i słyszał znacznie więcej, niekoniecznie za sprawą wyłącznie talentu, ale po prostu szerszej wyobraźni, od zawsze stymulowanej największą sztuką. Wybrał muzykę i fortepian, choć równie dobrze mógłby zostać pisarzem, malarzem lub architektem – jego umysł był tak wielki i wypełniony po brzegi wiedzą z tylu dziedzin, że z powodzeniem poradziłby sobie na innych polach. Po wyjściu z armii, Clarke i Lewis dostali pracę w zespole Dizzy'ego Gillespiego (jak chyba wszyscy), gdzie opanowywali sztukę grania be-bopu. Nie sprawiła ona Lewisowi jednak większych problemów, a nawet nieco nudziła ambitnego pianistę. Szybko uznał, że gra w orkiestrze Gillespiego nie zadowala jego potrzeb; szukał czegoś bardziej wyzwolonego – gra w big-bandzie zmuszała do zbyt wiernego trzymania się szablonu, nie pozostawiała wiele miejsca dla indywidualnej ekspresji. A Lewisa interesowała właśnie indywidualna ekspresja. Rozpoczął więc pracę na własną rękę. Wpierw akompaniował innym wielkim: uczestniczył w wielu legendarnych sesjach nagraniowych Charliego Parkera, Lestera Younga czy Elli Fitzgerald. A w 1948 roku, gdy relaksował się w Europie, dostał telefon od młodego, choć głośnego już, muzyka nazwiskiem Davis. Miles kazał pianiście rzucić wszystko w cholerę i przyjeżdżać natychmiast do Nowego Jorku, gdzie nagrywał właśnie album „Birth Of The Cool”. Lewis miał zjawić się w mgnieniu oka by współpracować z Davisem i Gilem Evansem. Zrobił jak mu powiedziano.

 

Podczas pracy w orkiestrze Gillespiego, Lewis poznał się bliżej z kilkoma muzykami. W przerwach między utworami, gdy trębacz musiał chwilę odpocząć, kilku muzyków z jego zespołu dawała mini-koncerty, dając kolegom chwilę wytchnienia. Na scenie zostawali wtedy Lewis, Clarke, wibrafonista Milt Jackson i basista Ray Brown [później zastąpiony przez Percy'ego Heatha], którzy najpierw dali się poznać jako Milt Jackson Quartet, by w 1952 roku zadebiutować jako – jak miało się okazać, jedna z najważniejszych jazzowych grup – Modern Jazz Quartet. Właśnie w tym towarzystwie, Lewis mógł pozwolić sobie na swobodę i fantazję, której brakowało mu w graniu dla Gillespiego.

Muzyka MJQ była elegancka, dystyngowana i, cóż, poważna. Panowie nawet ubierali się oficjalnie – byli milczący, bardzo serio, raczej nie zwracali się do publiczności, odziani w nieskazitelne garnitury. Taka też była ich muzyka – wysublimowana i wielokrotnie złożona. Choć oficjalnie muzycy utrzymywali, że w zespole nie ma lidera, Lewis wydawał się najrówniejszym z równych. To on odpowiadał za większość kompozycji i, jeśli wierzyć słowom Milesa Davisa (to zawsze ryzykowne) nauczył swoich kolegów teorii muzyki. „Milt Jackson w ogóle nie potrafił czytać muzyki – mówił trębacz – a Heath ledwo sobie radził” Swoją wiedzą, wykształceniem i wizją Lewis był w stanie wynieść swoich towarzyszy ponad ich techniczne ograniczenia. MJQ ciągnęło w kierunku muzyki klasycznej. Preferowali kameralne koncerty nad zadymione piwnice i bliski kontakt z widownią. Lewis sterował swoim zespołem w coraz bardziej ambitne rejony jazzu – bazował na klasycznych wzorach, wymagając od swojej publiczności bardzo wiele uwagi, cierpliwości i wysmakowania. A publiczność była zachwycona.

„Modern jazz” był trudniejszy niż swing i łatwiejszy do przyswojenia niż agresywny be-bop. Dzięki lekkości w łączeniu stylistycznych sfer, jego zespół wyprowadził jazz z piwnic na salony. Jazz został sztuką wysoką. Lewis był pedantem i maniakiem jeśli szło o muzykę. Wszystko musiało być dopięte i przygotowane, nie było miejsca na bezmyślność czy niepotrzebne nuty. Każda miała być najważniejsza. Lewis przypominał poetę starannie dobierającego słowa do utworu w taki sposób, by każdemu nadać kluczowe znaczenie. W ten sposób komponowali dotychczas jedynie Duke Ellington (Lewis wyznawał: „Moim modelem był zespół Ellingtona. Nikt nie był bardziej elegancki”) Jelly Roll Morton i oczywiście Count Basie. O to właśnie chodziło od samego początku.

Jednak MJQ musiał zatrzymać się w 1974 roku, gdy Jackson ogłosił swoje odejście z grupy. Powodem miało być zmęczenie zawrotnym tempem życia i licznymi podróżami, choć mówiło się również o kwestiach finansowych, które miały popchnąć wibrafonistę do rozwiązania zespołu. Lewis jednak nie musiał martwić się o brak pracy – był już w trakcie powoływania do życia projektu „Orchestra U.S.A.”, mającego nawiązywać do tradycji europejskiej muzyki klasycznej. Po rozpadzie MJQ poświęcił się pracy pedagoga. Wykładał na nowojorskich uczelniach, pisał muzykę filmową a okazjonalnie nagrywał to, co uznał za stosowne. W jego dyskografii albumy jazzowe przeplatają się z płytami poświęconymi twórczości Bacha.

Mimo krótkiej reaktywacji Modern Jazz Quartet w 1981 roku i prowadzenia w tym samym czasie własnej grupy – John Lewis Group – głównym zadaniem pianisty pozostawało nauczanie. Całe swoje życie John Lewis poświęcił studiowaniu oraz uczeniu innych. Jest jednym z najwybitniejszych i najbardziej zasłużonych postaci dla rozwoju jazzowej edukacji. Nakłaniał swoich uczniów do głębokiego analizowania klasycznych dzieł i wykorzystywania wiedzy z nich płynącej do własnych celów. Jakie by nie były. Wiedza nigdy nie idzie w las; wiedzy nigdy za dużo.

John Lewis na scenie był jak skała. Nawet nie zdradzał emocji – po prostu siedział dumnie i spokojnie przy klawiaturze, patrząc przed siebie, całkowicie wsobny. Nawet nie szukał, a jeśli szukał to nie dawał niczego po sobie poznać: Lewis grał opanowany pewnością kogoś, kto doskonale odrobił swoją pracę domową. Nie potrzebował, by ktoś życzył mu powodzenia; powodzenie jest potrzebne tylko nieprzygotowanym.