Jean Luc Ponty - wzorzec z Sevre muzyki fusion.

Autor: 
Barnaba Siegel
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne (www.ponty.com)

W wrześniu, 80 lat temu urodził się jeden z największych skrzypków w historii nie tylko jazzu, ale i muzyki w ogóle. Człowiek, który przejął pałeczkę po Stephanie Greppellim i stanął w forpoczcie ekipy, która wyniosła ów instrument na nowy poziom. Muzyk, o którego albumach mogę powiedzieć, że są prawdziwą biblią, wzorcem z Sevres dla muzyki fusion – Jean-Luc Ponty. 

Ponty miał zdecydowanie łatwiejszy start, niż większość wojennego i powojennego pokolenia. Jego rodzice grali na co dzień muzykę klasyczną, matka na fortepianie, ojciec na skrzypcach. Stąd prosta droga do grania od najmłodszych lat. Ponty okazał się tym „cudowym dzieckiem”, w wieku 16 lat dostał się na słynne Konserwatorium Paryskie, które ukończył z najwyższymi wyróżnieniami. W międzyczasie ojciec nauczył go grać także na klarnecie, a Ponty skosztował muzyki Milesa i Coltrane’a – i tak ziarno niepewności, co do kariery muzyka klasycznego, zostało zasiane. W ciągu dnia był wirtuozem skrzypiec w filharmoniach, wieczoram uciekał do jazzowych klubów, gdzie pomykał na saksofonie. W końcu nadszedł moment wyboru… Dziś te rozterki brzmią jak z XIX-wiecznej powieści, w latach 60. były tak naprawdę bardzo typowe. Identyczny konflikt przeżywał Michał Urbaniak czy Jerry Goodman, przyszła podpora Mahavishnu Orchestra, choć ten drugi od klasyki uciekał do hipisowskiego rocka.

Jaki był ostateczny wybór, dobrze wiemy. Oczywisty nie był za to wybór instrumentu. Skrzypce przecież jeszcze niedawno były instrumentem zarezerwowanym dla ludowych kapel. Ilu wielkich skrzypków znał w latach 60. jazz, poza Grappellim i Stuffem Smithem? Na jakich albumach, zaliczanych do ścisłego kanonu kllasycznego jazzu można było usłyszeć skrzypce? Ponty jednak zaryzykował – i zaczął robić furorę… ale tylko w Europie. Pierwsze albumy, nagrywane w klasyczych składach, wydawano wyłącznie we Francji. Tym, co trzeba chociaż raz usłyszeć, jest wyśmienite „Jazz Long Playing” z 1964 r. Kawał dobrego, klasycznego jazzu ze znakomitymi, wirtuozowskimi solówkami.

Była to jednak zdecydowanie muzyka przeszłości, powrót do dawnych, be-bopowych czasów. Jakie więc były nadzieje dla tego instrumentu na przyszłość? Zanim przyszła odpowiedź, było spore zainteresowaniem muzykiem w całej Europie. Ponty pojawiał się na różnych festiwalach, a w 1966 wystąpił w Szwajcarii na jednej scenie, z dotychczasowymi gigantami instrumentu – Grappellim, Smithem czy duńczykiem Svendem Asmussenem. Kolejnym krokiem było podpisanie kontraktu z niemieckim labelem SABA, który gromadził młode, nowocześnie grający talenty ze Starego Kontynentu. Nagrał dla nich świetne „Sunday Walk”, postępowe jeśli chodzi o technikę gry na skrzypcach, oraz „More Than Meets the Ear”, wkraczające powoli w nową erę – są akcenty free, nietypowe zabiegi aranżacyjny czy cover beatelsowskiego „With a Little Help From My Friends”. 

Ale zdecydowanie ciekawsze są dwa inne albumy, na których wystąpił Ponty. Pierwszy to skręcający w stronę awangardy „Free  Action” niemieckiego pianisty – Wolfganga Daunera.  Tu już nie ma swingujących temacików, jest konfrontacja z młodymi, wkurzonymi jazzmanami. Do akcji poszło nawet preparowane piano. Oprócz tego jest jeszcze jedna perełka, która powala swoim zamysłem i rozmachem oraz każe nam się zastanowić, czemu tak dużo wiemy o jazzie amerykańskim, gdy dosłownie obok nas nagrywano tak potężną miksturę jazzu i autentycznej muzyki arabskiej – „Noon in Tunisia” autorstwa pianisty, kompozytora i dyrygenta George Gruntza. Na sesję załapał się także i Ponty.

Znakomitych muzyków w kręgu młodej, jazzowej awangardy końca lat 60. było wielu, ale mało któremu udało się przebić. Ponty miał, oprócz talentu, także i szczęście. W 1969 roku został zaproszony na koncerty na zachodnie wybrzeże USA, gdzie ktoś postanowił go ustawić z innym, obiecującym pianistą – Georgem Dukiem. Chociaż obaj panowie świetnie bawili się grając popularne tematy (m.in. „Cantalope Island”), miks elektrycznego piania i elektrycznych skrzypiec zrobił furorę. Koncertowe nagranie, wydane jako „The Jean-Luc Ponty Experience” to jeden z protoplastów jazz-rocka. Nagranie nie przyniosło mu co prawdy natychmiastowej sławy, ale obaj muzycy mieli szczęście raz jeszcze – na jednym z koncertów siedział Frank Zappa. Niedługo potem obaj wskoczyli z nim do studia. Ponty zagrał na „Hot Rats”, dziś albumie o statusie kultowego, a Zappa napisał i zaaranżował dla Francuza szereg absolutnie genialnych utworów.

Wydaje się jednak, że albo Ponty nie dostał szansy na pociągnięcie dalej tego artystycznego sukcesu. Z czysto prozaicznych przyczyn – kłopoty z otrzymaniem wizy. Nawet John McLaughlin próbował ściągnąć skrzypka do swojego zespołu, ale okazało się, że byłoby to zwyczajnie zbyt trudne. Być może sam Ponty potrzebował też czasu, aby dorosnąć artystycznie. Z punktu, który może wydawać się szczytem, Ponty zszedł ponownie do kręgu awangardy, gdzie przez parę lat nagrywał z rozmaitymi muzykami, ale ciężki mi określić któreś z jego nagrań mianem znakomitego. Był świetny występ na europejskim Violin Summit w 1971 r., a tam m.in. soczysty duet z Urbaniakiem (wydane na labelu MPS). Był krótki występ na „Honky Chateau” Eltona Johna oraz mało znanym albumie „Aria” włoskiego wokalsty z kręgu rocka progresywnego. Były w końcu autorskie „Open Strings” i rejestracja koncertu z Montreux w 1972 roku, tylko żadna z nich nie jest albumem na miarę swoich czasów. Są też różne rejestracje wideo, takie jak ta poniższa, która każą się zastanawiać czemu Ponty nie wszedł do studia z silnym, elektrycznym składek? Jak sam skrzypek odpowiedział mi, w wywiadzie na potrzeby  powstającej książki o Mahavishnu Orchestra: “Byliśmy młodzi i generalnie skupialiśmy się na eksperymentach. Mieliśmy z tego powodu dużo radości i ciągle uczyliśmy się od siebie nawzajem”.

Podejrzewam jednak, że za tymi latami fonograficznego zastoju mogły stać inne przyczyny. Niezależnie od tego, ten moment przełomu w końcu nadszedł. Najpierw ponownie pojawił się Zappa. Ponty odbył z nim długą trasę (polecam znakomite, choć absurdalnie drogie wydawnictwo CD „Road Tapes, Venue #2”) oraz wpadł do studia, udzielając się w utworach, które trafiły na fantastyczne LP „Over-Nite Sensation” i „Apostrophe(‘)”. A potem ponownie odezwał się McLaughlin, który na samym początku 1974 roku rozwiązał zespół, by za chwilę stworzyć nową Orkiestrę. Ponty zaproszenie przyjął i nagrał z gitarzystą jeden z najbardziej powalających albumów lat 70. – wsparte przez orkiestrę „Apocalypse”. A zaraz po tym ruszył z nim trasę, która – moim skromnym zdaniem – jest jedną z najpiękniejszych rzeczy, jakie przydarzyły się muzyce jazzowej.

Ekipa bardzo szybko się rozpadła, a za wszystkiem miał stać dość despotyczny charakter McLaughlina, który nie przyznał koledze żadnych „creditsów” na drugim albumie nowego Mahavishnu Orchestra –„Visions of the Emerald Beyond”. Ponty nie rozpoczał, szybko dostał propozycję dołączenia do Return To Forever, z czego grzecznie zrezygnował, bo pojawił się także kontrakt z Atlanticu. Kontrakt, który rozpoczął absolutnie nowy rozdział w muzyce fusion. O muzyce, nagraj w latach 1975-1980, można by pisać długo. Aby uniknąć jednak wodospadu słodkich przymiotników, powtórzę wyrażone wcześniej zdanie – to biblia muzyki jazz-rockowej. Ponty znalazł idealną formułę na połączenie jazzu z elektrycznymi, nowoczesnymi formami, kojarzącymi się z tym, co wyczyniali przedstawiciele rocka progresywnego. Do tego dobierał genialnych współpracowników, którzy idealnie realizowali jego koncepcje. Na przypomnienie zasługuje geniusz syntezatorów – Allan Zavod.

Częścią tego sukcesu była po części elektronika, a konkretnie rozmaite efekty, który ogromnie rozwijały możliwości gry na skrzypcach. Sam Ponty szybko zresztą  zaczął interesować się instrumentami klawiszowymi, w jego muzyce pojawiały się elementy ambientu czy nowoczesnej elektroniki. Wraz z albumami „Mystical Adventures” czy „Individual Choice” z pozytywnym efektem eksplorował nowe rejony. Na tym ostatnim zagrał także ponownie, po „Enigmatic Ocean” z 1977 roku, ze wspaniałym Allanem Holdsworthem

Lata 80. były jednak bezlitosne, granica między ciekawymi brzmieniami elektroniki a kiczem była cienka. Ponty stąpał po ludzie, który raz elegancko się trzymał, a raz pękał. Przyzwoite, ale coraz dalsze od dawnych lat świetności albumy, ładnie przełamała „Tchokola” – płyta łącząca jazz z bardziej popowo potraktowaną muzyką afrykańską. Równie ciekawy okazał się także reunion z dawnymi znajomymi – Stanleyem Clarkiem i Alem Di Meolą, którzy stworzyli akustyczny projekt „Rite of the Strings”. Ostatnie dwie dekady nie były już tak płodne, ale Francuzowi udało się cały czas trzymać fason i kolejne albumy to wciąż miłe reminescencje jego dawnych, jazz-rockowych pomysłów. To samo się tyczy koncertów. Miałem przyjemność słuchać Ponty’ego w 2009 roku w Poznaniu i występ był zdecydowanie powyżej moich nie tak małych oczekiwań. A czym się zajmuje Ponty dziś? Komponuje, aranżuje i… nagrywa album z Jonem Andersonem, czołowym wokalistą dawnego Yes.