Jeśli czegoś naprawdę pragniesz, nie odpuszczasz tak łatwo - Avishai Cohen

Autor: 
Piotr Jagielski
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Avishai Cohen miał zaledwie 18 lat, gdy po raz pierwszy postawił stopę na amerykańskiej ziemi – trafił do ojczyzny jazzu, Nowego Jorku. Był młodym, niedoświadczonym, troszkę naiwnym i bardzo zdeterminowanym młodzieńcem z Izraela, który przyjechał do Nowego Świata, by zrobić wielką karierę, jak tak wielu Europejczyków przed nim. Z tym, że jemu się udało. Dziś jest jednym z najbardziej popularnych i lubianych wykonawców jazzowych i okołojazzowych. Z łatwością wypełnia sale koncertowe na całym świecie, a jego występy są szeroko dyskutowane. A jeszcze tyle przed nim – dziś Avishai Cohen kończy dopiero 49 lat.

Gdy Avishai miał 14 lat, usłyszał pewnego amerykańskiego basistę, Jaco Pastoriusa. I oszalał. Choć od pięciu lat rodzice malca inwestowali w jego naukę gry na pianinie, musieli się ugiąć i  uznać, że z tej mąki chleba jednak nie będzie. I po prostu kupili synowi gitarę basową. Avishai był pilnym uczniem, a może po prostu wdzięcznym synem, w każdym razie nie rozstawał się ze swoim prezentem, nieustannie ćwicząc zagrywki podpatrzone u wielkiego Jaco. Nawet gdy upomniała się o niego armia, zabrał ze sobą gitarę. Nawet w wojsku można ćwiczyć. Całe dwa lata służby spędził na graniu w wojskowym zespole. Gdy odstawił już kamasze, przyszedł najwyższy czas na wielką podróż. Nowy Jork i jego obietnice kariery wielkiego jazzmana były chyba zbyt pociągające, by się im oprzeć na rzecz słońca Kibbutzu Kabri i Avishai był w drodze.

 

I – oczywiście - jak tylu naiwnych, rozentuzjazmowanych młodych ludzi, natychmiast odbił się od ściany. Cohen nie znał nikogo w Nowym Jorku, nie miał pieniędzy, pracy ani szczególnych perspektyw. Oczywiście, poza basem i przekonaniem o własnej wyjątkowości. Musiał wierzyć, jak każdy wierzy, że z jakiegoś powodu z nim wszystko będzie inaczej niż z innymi przegranymi. Avishai pracował na budowie, grał na kontrabasie na nowojorskich ulicach, parkach i w metrze. Zbierał grosz do grosza. Gdy spotkaliśmy się przed jego koncertem w Warszawie w roku 2008, podczas trasy promującej album „Gently Disturbed” – dziesiątą płytę w dyskografii kontrabasisty - wspominał ten trudny dla siebie czas w sposób nieco mnie zaskakujący: „Ah, było świetnie. Mnóstwo się wtedy nauczyłem, grając na ulicach i w metrze”. Gdy zapytałem, czy nie było momentów zwątpienia, gdy po prostu miał ochotę sprzedać kontrabas i znaleźć jakąś pracę dobrze płatną pracę, Cohen zdziwił się: „Ani przez chwilę. Jeśli czegoś naprawdę pragniesz, nie odpuszczasz tak łatwo”. Avishai nie odpuścił, nie dał się złamać niedoli i okrucieństwu wielkiego miasta, które Charlesa Mingusa przyprawiało o obłęd: „Wszędzie okna, wszędzie oczy. Każdy budynek ma tysiące par oczu i wszystkie śledzą twój ruch” – pisał genialny kontrabasista w swojej autobiografii. Nad biednym Cohenem zlitował się pianista, Danilo Perez, który zaangażował kontrabasistę do swojego tria. Nowy Jork wreszcie leżał Avishaiowi u stóp.

 

I szybko okazało się, że gdy dało mu się już szansę, młody muzyk potrafi skrzętnie z niej skorzystać. W 1996 roku zadzwonił telefon, a po drugiej stronie linii czekał Chick Corea: człowiek-instytucja. Znakomity pianista nie tylko zaproponował Cohenowi miejsce w swoim zespole (sekstet „Origin”), ale również kontrakt płytowy. Jeszcze przed chwilą Avishai musiał martwić się o niepewne jutro i pracę na budowie – nagle dostał złoty bilet: gra u boku jazzowej legendy i własny zespół, z którym ma nagrać własną płytę! W 1997 roku ukazała się pierwsza „Adama”. Produkcją albumu zajął się osobiście Corea, wydając ją we własnej wytwórni – Corea’s Stretch. Niniejszym Avishai został liderem.

Choć w zawrotnym tempie stawał się gwiazdą nowojorskiej sceny jazzowej (wkrótce grywał z Wyntonem Marsalisem, Herbiem Hancockiem czy Ravim Coltrane'em), pamiętał doskonale o rodzinnym Izraelu. Jego muzyka od początku nacechowana była etnicznie – Cohen chętnie czerpał z tradycji muzyki żydowskiej, stanowiąc ciekawą alternatywę dla dominujących scenę Johna Zorna i jego anturaż. Avishai był znacznie spokojniejszy i bardziej melancholijnie nastawiony. Zaczynał od przejmowania poszczególnych zagrywek, skal, akordów; skończył jako główny jazzowy propagator żydowskich pieśni, które kontrabasista śpiewa osobiście swoim – niezbyt mocnym, ale miłym – głosem.

 

Cohen pozostał z Coreą aż do 2003 roku, kiedy założył swoją własną wytwórnię – Razdaz Recordz. Na stan z ostatnich tygodni wytwórnia wydała dwanaście płyt, z czego pięć autorstwa jej szefa. Pierwszym krążkiem pod nowym szyldem był album „Lyla”. „Jest po prostu zbyt wiele projektów, w które jestem zaangażowany. To są projekty jazzowe, rockowe, funkowe czy popowe” – tłumaczył w 2003 roku powody powołania do życia własnej wytwórni. Mając pełen nadzór nad pracą, Cohen może lepiej kontrolować swoją muzykę i mówić dokładnie to, co chciałby powiedzieć. Równocześnie ze startem Razdaz wystartował jeszcze jeden projekt – Avishai Cohen Trio, do którego kontrabasista zaprosił skandalicznie młodego (urodzonego w 1987 roku) pianistę Shaia Maestro i perkusistę Marka Guiliana.

W ostatnich latach Avishai powrócił na łono ojczyzny. Jak sam mówi, zajmuje się rozwojem duchowym i poznawaniem bliżej swoich korzeni. Świadczą o tym kolejne płyty, mocno zanurzone we wschodnich wpływach - „Colors”, „Continuo”, „Aurora” czy „Seven Seas” niech będą najlepszymi przykładami. Jest artystą płodnym, którego muzyka pobudza publiczność. Opinie po jego zeszłorocznym występie w Warszawie podczas Warsaw Summer Jazz Days wzbudziły ogromne emocje i właściwie same skrajne uczucia. I o to właśnie chodzi. Istnieje opinia, że sztuka jest naprawdę ciekawa, jeśli można się o nią kłócić.

Na swojej najnowszej płycie "From Darkness" Avishai powraca do formuły klasycznego, jazzowego tria z fortepianem. W takim samym instrumentarium, ale w innym składzie nagrał w 2007 roku świetnie przyjętą płytę „Gently Disturbed”. Teraz partnerują mu nowi, młodzi, ale doświadczeni muzycy z Izraela: pianista Nitai Hershkovits (którego podziwiać mogliśmy na poprzednim krążku Avishaia „Duende” (Blue Note Records 2012) i perkusista Daniel Dor.

Cieszę się, że to płyta, która podnosi słuchacza na duchu – mówi Avishai Cohen - Taki efekt lubię osiągać, grając. Na tym, według mnie, polega esencja muzyki. Ciężko pracowałem, by do niej dojść. Wiem, że dla każdego życie jest ciężkie. Ekscytujące, straszne, także depresyjne i niemal nie do zniesienia. Wtedy nasza muzyka może pomóc. Przynajmniej mnie pomaga – konkluduje artysta.