Herbie Hancock autobiografia - człowiek czantujący

Autor: 
Maciej Karłowski
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Kiedy na polskim rynku wydawniczym pojawia się książka poświęcona jazzowi to jest to wielkie wydarzenie. Takich pozycji jest u nas jak na lekarstwo, a jeśli już się zdarzają to w znacznej większości poświęcone są postaciom reprezentującym przed nowoczesne okresy w historii tej muzyki. Jak na razie tłumaczeń na polski doczekał się Louis Armstrong, Duke Ellington, Ella Fitzgerald, Billie Holiday, a z nowoczesnych jazzmanów powąchał druku, ale za to w dwóch tłumaczeniach, tylko Miles Davis. Te, oraz niedostępne od bardzo dawna inaczej niż w obiegu aukcyjnym trzy bodaj wydania Historii Jazzu Od Raga Do Rocka, archaicznej nieco pozycji Joachima Ernsta Berendta, to chyba wszystko czym może pochwalić się rynek wydawniczy kraju, w którym, podobno jazz to dobro narodowe i którego środowisko uchodzi za jedno z najprężniejszych na Starym Kontynencie. Przyznać trzeba, że wynik to marny. Gdzie są książki o Charliem Parkerze, Johnie Coltranie, Dizzym Gillespie? Gdzie tłumaczenia nagradzanych biografii Theloniousa Monka czy Charlesa Mingusa, że o żyjących mistrzach nie wspomnę?

I tak tkwiąc w tej wydawniczej marności doczekaliśmy się ni stąd ni zowąd autobiografii Herbiego Hancocka. Niegdyś wielkiego pianistę i kreatora, dzisiaj celebrytę, bywalca salonów, nie tylko muzycznych, przyjaciela polityków. W zapowiedziach przedpremierowych mogliśmy przeczytać, że książka odkrywa nie znane do tej pory strony postaci artysty. Że on sam po raz pierwszy opowiada o swojej trudnej relacji z przedwcześnie zmarłą siostrą, otwarcie mówi o swoich narkotykowych nałogach oraz szczegóły faktograficzne dotyczące kolejnych jego wielkich zespołów, okoliczności, czasem genezę i detale powstawania kolejnych płyt. I owszem wszystko to jest, jednak wczytując się historię Hancocka, arcyważnej postaci światowego jazzu i światowej popkultury, niejako po drodze, dostajemy także fotografię Hancocka człowieka wcale nie tak bardzo interesującego, jak można byłoby się spodziewać, szczególnie po niektórych jego dokonaniach. Uczucie rozczarowania człowiekiem utrwalało mi się tym bardziej, że przecież życie Herbiego Hancocka obfitowało w zdarzenia ciekawe, niekiedy szalone tempo, a aktywność na rynku muzycznym zaprowadziła go na same szczyty. Spodziewałem się więc, że spoza  tego ogromu doświadczeń wyłoni się człowiek niebanalnych spostrzeżeń, intrygujących refleksji, mądry wielkim doświadczeniem, widzący więcej, spoglądający głębiej.

Tymczasem wyłoniła mi się postać mówiącą głosem akwizytora buddyzmu, nieustająco czantującego, który co kilka zdań zapewnia, że gdyby nie to czantowanie, to nie byłoby nic, a już na pewno on sam nie doszedłby tam, gdzie doszedł. W najmniejszym stopniu nie chcę deprecjonować duchowej wagi medytacji i wpływu praktyk buddyjskich na świadomość ludzką, ani też jej roli w procesie budowania wewnętrznej harmonii. Oczekiwałem jednak, że pan w prawie osiemdziesiątej wiośnie życia opowie swoje życie nie tylko jako pasmo zmian składów swoich bandów, biegunowo odmiennych pomysłów na płyty, kalejdoskopu spotykanych ludzi, którzy są zaledwie przerywnikami w śpiewaniu mantry. Słowa harmonia, pokój, człowiek, wibracja, wolność, łagodność, człowieczeństwo wyskakują z jego ust co chwila, tymczasem najróżniejsze zdarzenia, relacja pomiędzy ludźmi, w tym także z siostrą, wydają się układać, jakby żadne z wymienionych pojęć nie miało dla niego aż tak wielkiego znaczenia, jak opowiada w swojej autobiografii. To z kolei wyświetla znak zapytania czy słowa Hancocka to coś więcej niż słowa, czy tylko wygodne formułki czyniące z każdego fajniejszego niż jest w rzeczywistości.

A może po prostu wyobrażanie sobie Herbie Hancocka, nie tylko jako genialnego pianistę, ale również jako mądrego człowieka, to zbyt śmiała czynność. Być może bezpieczniej jest nie łączyć tych dwóch światów. Być może też wielki Herbie Hancock jest takim człowiekiem, jak jego kilka ostatnich płyt – powierzchownych, pstrokatych, naszpikowanych gośćmi specjalnymi, które raczej niekoniecznie zapadają w pamięć jako albumy ważne i potrzebne.