Francuscy mistrzowie skrzypiec - nie tylko święta trójca

Autor: 
Maciej Karłowski
Zdjęcie: 

Nie wiele wiemy o muzyce jazzowej z Francji. Nie zanosi się chyba też żeby ten stan rzeczy się zmienił, choć frekwencja na nie tak bardzo dawnym koncercie Henri Texiera jawi się jako krzepiące światełko w tunelu. Jeśli jednak mamy jakiekolwiek przeczucie o francuskim jazzie to zapewne jest ono najściślej związane ze skrzypcami, I w istocie Francuzi, od czasu Stephane’a Grapelliego dołożyli znacznie więcej niż jedną cegiełkę do wielkiej wiolinistycznej konstrukcji. 

Jean Luc Ponty, Didier Lockwood, Pierre Blanchard układają się w błyszczącą kolię wielkich klejnotów jazzu. I ta świadomość, solidnie podparta prezentacjami w państwowym radiu, tekstami w szacownych magazynach jazzowych sprzed lat, a w konsekwencji też i ofertą festiwalowych menagerów, odnoszę wrażenie, tak bardzo zaciążyła na naszym postrzeganiu tematu who is who w tamtejszej wiolinistyce, że nie przyjmujemy już wcale do wiadomości, iż poza świętą trójcą dzieci Grapelliego istnieje wielu innych fantastycznych i co tu kryć od dziś znacznie ciekawiej prezentujących się mistrzów skrzypcowej sztuki.

Aby nieco zbalansować tę dotkliwą nierównomierność spójrzmy na czterech innych artystów, o których nasze radia i gazety ostentacyjnie nie dostrzegają, a którzy cieszą się nie tylko w swojej ojczyźnie szacunkiem i należnym zainteresowaniem. Pech tylko taki,  że żaden z nich nie prezentuje uświęconego tradycją eleganckiego i przewidywalnego grania, nie zadowala się gładkimi melodiami tematów i  nieustannymi eksploracjami umorusanej w bylejakość estetyki fusion lat 70. i 80. Okazja po temu dobra, także i dlatego, że w tym roku trzech z nich wydało swoje najnowsze płyty, a czwarty zapowiada nowy album na sam początek września.
Zacznijmy od najstarszego Dominique’a Pifarely’ego. Człowieka, który co prawda zapowiadał się na znaczącą postać w mainstreamowym jazzie, który jednak wkrótce porzucił nabożną rekapitulację tradycji na rzecz w owym czasie bardzo progresywnych pomysłów muzycznych. Jego gra najpierw zainteresowała Mike’a Westbrooka, a potem także Mathiasa Ruegga, co zaowocowało współpracą z z dwiema szczególnie ważnymi orkiestrami Starego Kontynentu, w tym z Vienna Art. Orchestra. Nie będzie jednak chyba wiele przesady w stwierdzeniu, że Pifarely’ego ciągnęło do muzyki nie koniecznie tylko swingowej. Pewnie wśród czytelników są tacy, którzy pamiętają, że skrzypek, jeszcze w połowie lat 80 blisko związał się z Louisem Sclavisem, postacią w owych czasach szczególnie ważną dla francuskiej sceny improwizowanej. Od tamtego czasu Pifarely, choć nam, między Bugiem a Odrą, mogło to umknąć niezauważone, wyrósł na artystę wagi ciężkiej, skrzypka, który z równą swobodą porusza się po muzyce współczesnej, jak i sztuce improwizacji, ale co ważniejsze kogoś, kto znalazł nie tylko swoja drogę, ale również i swoje brzmienie. Aby przekonać o tym na własne uszy trzeba jednak będzie sięgnąć do jego internetowej strony i tam odszukać m.in. świetnymi nagraniami, muzyki tworzonej z Dedalu Ensamble. Warto to zrobić, nie tylko po to, by uzupełnić wiedzę, ale przede wszystkim by zażyć muzyki, której nie spotyka się na każdym kroku. Dla nieco bardziej leniwych spieszę przypomnieć, że w ubiegłym roku Pifarely przypomniał nam się wyśmienitym solowym albumem, będącym jego powrotem do ECM.

W tym roku mamy potwierdzenie, że nie była to tylko chwilowa wizytacja siedziby monachijskiej legendy wydawniczej, ale być może też dłuższy w jej rubieżach przystanek, bo przecież zaledwie kilka miesięcy temu na rynek trafił album kolejny, tym razem zagrany w kwartecie nowym, powstałym w 2014 roku, ale za to z muzykami od lat krążącymi ściśle w orbicie  Pifarely’ego. Za klawiaturą fortepianu Antoin Rayon, w rytmicznej sekcji kontrabasista Bruno Chevillon (dziś także kierownik muzyczny Orchestre National De Jazz) oraz drummer Francois Merville, muzyk, który do improwizacji trafił po doświadczeniach z Pierrem Boulezem i słynną formacją Ensemble InterContemporaine. I w istocie w jego muzyce jazz w amerykańskim rozumieniu terminu nie stanowi szczególnie ważnego komponentu całości. Owszem jego improwizacyjność jak najbardziej tak, ale już nie jako stylistyczna etykieta. O wiele bardziej jako metoda muzycznej kreacji. Świat dźwięków Pifarely’ego to również świat muzyki współczesnej, to także nie idiomatyczna improwizacja próbująca uchylić się od zaszufladkowania. Jest to także muzyka z atencją pochylająca się nad kompozycją, nie ignorująca formy i porządkującego jej charakteru. No i bajecznie zagrana. Jakby muzycy i w toku prac nad szkieletem poszczególnych kompozycji, i w toku samej gry, usunęli z niej rzeczy zbędne, nie mające fundamentalnego znaczenia. Jej oddalenie od jazzu wydaje mi się szczególnie interesującą cechą. Zresztą cechą, prawie wszystkich wspominanych w tym tekście artystów.

Jeszcze dalej w tym kierunku poszedł Regis Huby, dwanaście lat młodszy od Pifarely’ego – skrzypek, kompozytor, o którego istnieniu nie wiedziałem nic aż do zeszłego roku, kiedy to stanął na scenie domu kultury NEXUS w Saalfelden i zaprezentował swój nowy kwartet i nową muzykę. Jak się potem okazało wcale było to szczególnie dziwne, bo, choć jest jednym z najbardziej zajętych francuskich muzyków, to jako lider odzywa się sporadycznie. Jak do tej pory uczynił to ledwie trzy razy, a dystans pomiędzy „Equal Crossing” a poprzedniczkami wynosił niemal równo dziewięć lat. Wówczas, w Sallfelden, album „Equal Crossing” był zaledwie zapowiadany, a o muzyce grupy nie sposób było inaczej pisać niż jak o elektroakustycznym kameralnym poemacie dźwiękowym. Bardzo trudnym do klasyfikowania. Widomo było, że Huby skompletował band liderów, a jeśli nie liderów, to na pewno silnych muzycznych osobowości, które powściągnęły własne ego i złożyli je w służbie kolektywnej kreacji. Nie inaczej trzeba mówić teraz. Dzisiaj jednak wiemy już, że „Equal Crossing” to płyta powstała nie tylko z inspiracji czysto muzycznych. U jej źródeł legły fascynacje książką słynnego francuskiego antropologa twórcy strukturalizmu w antropologii kulturowej Claude Lévi-Strauss zatytułowaną „Race and History”.

To rodzaj koncept albumu złożonego z trzech obszernych kompozycji, podzielonych na części, których w sumie jest siedem. Levi-Strauss napisał kiedyś, że cały rozwój kultury zależy koalicji kultur – i nie miał chyba na myśli prostych złożeń, tak chętnie dzisiaj opisywanych terminem multikulti, ale głębokich związków i wpływów, jakie leżą u fundamentów każdego kulturowego zjawiska na przestrzeni czasu. W muzyce Regisa Huby’ego  również można znaleźć ten rodzaj refleksji. Pomiędzy muzykami, a każdy z nich to przecież artysta, któremu udało się stworzyć własny świat muzyczny, powstaje subtelna sieć relacji, a efekt finalny to fascynująca i udana próba odnalezienia i zdefiniowania nie tylko różnic, ale przede wszystkim zbioru wspólnego.

I tak jak to miało miejsce w przypadku Pifarely’ego, Huby dystansuje się od jazzowej etykiety. Śmiało korzysta ze swoich doświadczeń jako twórca muzyki filmowej, współczesnej kameralistyki i estetyki nieomal progresywno rockowej. Są tacy, którzy widzą w tej muzyce swoisty rodzaj kontynuacji (szczególnie w warstwie brzmieniowej) odniesień do twórczości Mahavishnu Orchestry. Z czym trochę zgodzić się można, zastrzegając, że nie idzie ona w kierunku wulkanicznej głośności i hałasu. Niezależnie jednak od tego jak bardzo mocno zechcemy uwikłać muzykę skrzypka w cały ten estetyzująco-kulturowy mini wywód, warto zwrócić uwagę, że przemawia ona do wyobraźni i bez niego. Można zupełnie spokojnie pozostać oczarowanym nią, po prostu wsłuchując się w brzmienia i frazy, skrzypieć Huby’ego (zadziwiająco wolnego od solistycznych manier i zapędów solistycznych), gitar Marca Ducreta, pianisty i klawiszowa Bruno Angeliniego czy perkusisty Michaela Rabbii. Podziwiać cudowną koegzystencję umiaru z rozmachem, objawiającą się nie tylko w brzmieniu całości, ale również w grze każdego z muzyków z osobna. I chyba nie będzie też wielkiej przesady, w sformułowaniu, że „Equal Crissing” to fascynujący przykład możliwości zaistnienia równowagi pomiędzy tym co bardzo osobne i tym co bezwzględnie wspólne i w samej materii muzycznej, i w sposobie myślenia o sztuce.

Poza tradycyjnie, mainstreamowo pojęta estetyką jazzową porusza się też kolejny przedstawiciel francuskiej sceny wiolinistycznej, Theo Ceccaldi. Nie pisaliśmy o nim jak do tej pory na łamach Jazzarium inaczej niż w kontekście jego udziału w nagraniu dwóch wyśmienitych ostatnich płyt znakomitej Orchestre National de Jazz – Europa: Paris i Europa: Berlin. Tam jednak był częścią dużej zbiorowości muzycznej, a warto wiedzieć, że zanim do niej trafił, skądinąd jako objawienie tamtejszej sceny muzycznej, dał się poznać nie tylko jako lider własnych grup, ale również muzyk mający aspiracje po swojemu organizować muzyczny świat. Zapewne najlepszym dowodem na to jest muzyka jego tria, które zdobywszy nagrodę Tremplin Orleans w 2011 roku oraz trzy lata później laury w programie Jazz Migration organizowanym przez Association des Festivals Innovants en Jazz et Musiques Actuelles (AFIJMA-AJC). Tej natomiast możemy posłuchać na dwóch albumach wydanych przez Ayler Records, w tym jednym z gościnnym udziałem wspaniałej kontrabasistki Joelle Leandre. Być może jednak szczególnie warta uwagi w tym kontekście jest jego pierwsza nagrana w roli lidera płyta „Petit Moutarde”. Tu towarzyszy mu kwartet z koleżanką z ONJ, tenorowa, sopranową i od czasu do czasu sięgającą po sopranino saksofonistką Alexandrą Grimal oraz sekcją rytmiczną Ivan Gelugne – kontrabas i Florian Satche – perkusja.
Zespół ten powstał w kwietniu 2014 roku przy okazji rezydencji w Atelier du Palateu o zbiorczym temacie „Reżyserzy, którzy filowali Paryż”.

Cecccaldi w trakcie jej trwania wziął pod lupę filmy surrealizmu i dadaizmu powstałe w 1920 roku. Szczególną inspiracją był jednak obraz „Entr’Acte” Rene Claire’a. Nie było to pierwsze spotkanie Ceccaldiego z projektami multidyscyplinarnymi. Od dawna skrzypek interesował się zarówno sztukami filmowymi, jak również teatrem i tańcem. Nie był to także sam w sobie nowatorski pomysł aby wielkie kino ery niemej zilustrować improwizowaną muzyką dnia dzisiejszego. Robili to wcześniej artyści o jazzowych upodobaniach nie raz i nie dwa, że przypomnę choćby znakomity dźwiękowy poemat do „Gabinetu doktora Caligari” stworzony prze z Marka Dressera. Ale nie o odkrywczość nadrzędnej idei tu chodzi, a raczej o pretekst i okazję pobudzenia kreatorskiej myśli. Caccaldi stworzył na tę okoliczność i korzystając z całej palety akustycznych brzmień muzykę ogromnie bogatą, szalenie kontrastową, ciętą jak jak na filmowym stole montażowym. I znowu, podobnie jak poprzednio wspomniane dzieła, może nie tyle bardzo odległą od jazzowego idiomu, co biorącą ów idiom w nawias, traktującą go bardzo wybiórczo, korzystając jedynie z tego, co z jazzu szczególnie dlań ważne w procesie kreacji. Jeśli w krótkich słowach miałbym wskazać co to dla Caccaldiego jest, to zapewne na pierwszym miejscu siłę ekspresji z rodowodem gdzieś w muzyce free, odważnie kierującą się ku frazom pełnym energii, splecionym jednak także i z częściami przywodzącymi na myśl współczesną kameralistykę, otwartą i na minimalizm i na poszukiwania sonorystyczne. Ale w rękach Ceccaldiego i jego zespołu muzyka, choć często rozsmakowana w kunsztownych brzmieniowych przestrzeniach i ściśle rozplanowana w ramach kompozycji, przede wszystkim wibruje niepokojącym ogniem improwizacyjności. Raz płonie, raz ten żar wygasza i sprawia wrażenie bardzo soczyście doprawionej pikantnymi przyprawami. Raz jest to brawurowe solo Ceccaldiego, raz Grimal na sopranino, kiedy indziej żarliwy jej duet wokalno-saksofonowy z kontrabasistą, a jeszcze kiedy indziej cały zestaw zamaszystych interwencji perkusisty rozbijającego misternie tkany przez pozostałych dźwiękowy spektakl. Jest jak danie doprawiane raz to chrzanem, raz harrisą, kiedy indziej leczniczym imbirem, a jeszcze kiedy indziej wędzonymi papryczkami chilli albo syczuańskim pieprzem. I wcale nie są to małe dawki, wber temu co sugerują tytuły poszczególnych utworów – „Petit raifort”, „Petit harrisa”, „Petit ginbembre” czy „Petit chipotle”. Jak dobrze przysłuchać się utowrom Ceccaldiego, to ten rozmach, intensywność i wyrazistość smaku jego muzyki płynie wprost w samej jego gry na skrzypcach. Słyszymy to i na „Petit Moutarde” w wersji małego combo, jak również, a może przede wszystkim też i na płycie, która ma wszelkie dane po temu, żeby zostać zupełnie niezauważoną. Bo nie dość, że jest wydana przez maleńką portugalską oficyną wydawniczą Cipsela Records, to jeszcze nie jest pełnowymiarową płytą, a czymś w rodzaju niespełna 20 minutowej EPKi.

Wyjściowa sytuacja nie maluje się różowo, ale wydawcy nie chodzi chyba o wielki komercyjny impakt, bo inaczej nie tłoczyłby jej w nakładzie 300 zaledwie sztuk. W świecie muzyki improwizowanej przypuszczam jednak może odbić się nie małym echem, ponieważ to duetowe nagranie dokonane wspólnie ze wspomnianą już wcześniej wybitną improwizatorką i genialną kontrabasistą Joelle Leandre. Mowa tu o wydanej ledwo co płycie „Elastic” – albumie porywającym, fascynującym brzmieniowo, zamkniętym w sześciu krótkich i ogromnie treściwych wyimprowizowanych miniaturach, nagranym przez od lat współpracującego z panią Leandre inżynierem dźwięku Jean-Marc Foussatem. Informacja to ważna ponieważ jest gwarancją znakomitej jakości realizacyjnej. I tu Ceccaldi, choć jeszcze młody okazuje się wspaniałym i równoprawnym partnerem dla legendarnej Leandre, która, tak na marginesie w tym roku obchodzi 40-lecie stlej działalności scenicznej.

W tym roku czeka nas czwarta edycja turnieju im. Zbigniewa Seiferta. Jak zawsze będzie to znakomita okazja, żeby zanurzyć się trochę w światowej wiolinistyce. Do Polski zjadą się młodzi muzycy, niektórzy przynajmniej w części stają na początku drogi w świecie jazzu i być może na naszych oczach objawią się ci, o których mamy nadzieję będziemy z czasem pisać z takimi samymi wypiekami na twarzach, jak o Dominique’u Prifarelym, Regisie Hubym i Theo Ceccaldim. Póki co namawiamy do bacznego rozglądania się kto jest kim przynajmniej w europejskim świecie skrzypiec. Namawiamy też by patrzeć szeroko i widzieć nie tylko jazz, ale także i muzykę. Uwierzcie na słowo, niesie ona więcej piękna niż jeden nawet tak ważny styl jakim jest jazz.