Ellery Eskelin Trio - Willisau Live - starzy mistrzowie i jazz bez udawania.

Autor: 
Maciej Karłowski
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Ależ to był ekscytujący czas! Na biurko trafia płyta „One Great Day” muzyka wówczas wcale nie tak bardzo znanego, ale za to bardzo pobudzającego wyobraźnię. W składzie muzycy również podobni jemu. Kreatywni, cokolwiek szaleni. Dzisiaj powiedziano by o nich offowi, ale to nie taki off, jak się dzisiaj mawia. Tamci byli offowi naprawdę. Świeża nowojorska krew, ludzie z ogromnym apetytem na muzykę, w nieustannym ruchu, znakomicie grający jazz dawny, ale też pchający ten jazz dalej, łamiący jego zasady, odważni w brzmieniu, śmiali improwizatorzy, którzy mieli gdzieś jak sięich sklasyfikuje. I to instrumentarium z jednej strony znane w jazzowej historii, ale tu użyte świeżo, z rozmachem i bez lęku o zranienie słuchaczach uszu. Andrea Parking na akordeonie, organach i Jim Black na perkusji. Na czele tria Ellery Eskelin.

Cudowny czas, bo ich pierwszy triowy album trafił do mnie o czasie, nie z kilkudekadowym poślizgiem, więc miałem to fantastyczne uczucie bycia świadkiem muzyki dziejącej się na moich oczach. To był czas wielkiej płytowej obfitości i czas kiedy dystrybutorzy płyt nie bali się sięgać po muzykę inną niż tylko tę gwarantująca komercyjny sukces. Ale też i czasy były inne, sieciowe sklepy, wówczas jeden tylko, nazwy nie powiem, żeby przypadkiem nie pomóc mu w reklamie, nie był muzyczną Biedronką, ale znakomitymi delikatesami, pełnymi dobrych i rozpalających ciekawość zamorskimi towarami. I miały konkurentów. W centrum Warszawy było ich ze czterech i to poważnych bardzo. Za ladą ludzie ciekawi świata i muzyki, a półki pełne i odnawialne.

 

Wśród tysięcy znakomitych płyt także i albumy tria Eskelin/Parking/Black. I ten pierwszy, i kolejne. Znakomity „Kulak 29&30”, „Five Rother Pieces” i „Secret Museum” a potem, rok przerwy i kolejne. To było wspaniałe trio i chyba nie będzie przesady, że to właśnie ono w znacznym stopniu sprawiło, że Ellery Eskelin zapadł w pamięć słuchaczy, którzy dopuścili do głów, że jest jazzowy świat poza Daviesm, Jarretem, Hancockiem, Coreą, Weather Report i Methenym. Jakież było nasze zdziwienie i podekscytowanie, gdy dowiedzieliśmy się, że zespół, co prawda nie z inicjatywy Tygmontu, ale jednak wstąpi na deskach klubowych i będzie wreszcie szansa posłuchać go z bliska. Wówczas też miałem okazję pierwszy raz porozmawiać powiedział mi wtedy, że zdanie podobne do tego, które w pierwszym polskim wywiadzie w Hi-FI I Muzyka wygłosił Dave Douglas i brzmiało mniej więcej tak: „cały jestem złożony z tradycji”. Wówczas nie byłem skłonny tak bardzo mu wierzyć, ale dzisiaj wiem, że miał rację.

Dzisiaj nie ma śladu po tamtych czasach, a o tamte nagrania jest bardzo trudno. Muzyki wydawanej przez szwajcarski Hat Hut nie znajdziemy praktycznie nigdzie poza siecią. Jest tak, że jazzowe delikatesy tam przesunęły swoją aktywność. A tu w tzw. realu ani nie ma kto jej zamawiać, nie ma komu o niej wiedzieć. Całe szczęście, że jest komu jej słuchać. O najnowszej płycie tria Ellery’ego Eskelina pisze się bardzo dobrze i wiadomo, że jest wydana tak jak wspomniane wcześniej albumy nakładem Hat Hut.

 

Ale to już inne całkiem trio, z inną muzyką i innym brzmieniem. Kiedy rozmawiałem z Ellery Eskelinem po raz kolejny, nie całe dwa lata temu, prosząc go, aby wskazał kilku artystów, którzy zrobili na nim szczególnie dobre wrażenie, odpowiedział, że zasłuchany jest głównie w muzyce jazzowej lat 20. i 30. „Willisau Live” nagrana w 2015 roku podczas koncertu jest niezbitym dowodem wielkiego przywiązania i wielkiej atencji Eskelina dla dawnych dziejów jazzu. To album cały złożony z tradycji choć przecież żadnego z muzyków, których na nim usłyszymy tradycjonalistami tak naprawdę ot tak sobie nazwać nie sposób nazwać, a już na pewno nie w rozumieniu estetyki lat 20 i 30. ubiegłego wieku. Ani grającego na Hammondach B 3 Gary’ego Versace do tej estetyki zaliczyć nie można, ani tym bardziej Gerry’ego Hemingwaya, skądinąd filara rytmicznej sekcji wielkiego kwartetu Anthony’ego Braxtona. A mimo to prawie 70 minut muzyki zawartej na płycie ma ten cudowny jazzowy feeling, tę znaną od czasów Colemana Hawkinsa, Lestera Younga śpiewność, melodyjność i lekkość frazy. Owszem słyszalny przede wszystkim w grze samego Eskelina, ale poprzez to determinujący brzmienie całego bandu.

 

Trio Eskelina uchwycone na festiwalu w Willisau to także bardzo ważny argument za jazzem. Słuchając wielu muzyków współczesnych i tych z kraju i zza granicy, i tych bardzo znanych i zaledwie zaczynających swoją drogę po jazzowej galaktyce, nie raz odnoszę wrażenie, że jazz stał się dla nich jedynie estetyczną etykietką. Takim wygodnym zbiorem regulaminów, najróżniejszej wagi i powagi, ale w znacznej mierze stosowanych, bez względu na ich rangę i świętość, raczej bez jakichś ważniejszych powodów, a już na pewno nie powodów artystycznych. A tu jest inaczej. To co znane z dawnych czasów funkcjonuje we współczesnej rzeczywistości dźwiękowej. Nie jest do niej doklejone, ani przez nią zremisowane, ale tworzy wspólną przestrzeń. Nie powiem o tej przestrzeni, że jest nowa, zaskakująca, wcześniej niemożliwa i, że to taka ścieżka prowadząca w rejony zupełnie nieznane. Ale też sprawia, że wraca mi wiara z jazz jako materię żywą, ważną jako kreacja, a nie postawa społeczno-estetyczna. Że nie mówi nikomu jazz fajny jest, ale przemawia swoją czystością po prostu. Nie pindrzy się do nie wiadomo jakiej publiczności, nie stroi w garnitur elegancji, ani nie drze się ostentacyjnie, że jazz to wolność a jego granie to jedyna droga do jej osiągnięcia.

U Eskelina, w jego tonie, frazie, i pomyśle na zespół, dzieją rzeczy wspaniałe i choć takie są, nie domagają się ostentacyjnie burzy braw i respektu. I pewnie dlatego właśnie je dostają. Marzy mi się żeby kiedyś to trio zostało zaproszone na ewidentnie jazzowy festiwal, ale kto miałby je zaprosić? Nie wielu ma siłę i horyzont, żeby to zrobić. No i gdzie mieliby zagrać? Na Warszawskiej Starówce? Na krakowskiej letniej jazzowej fecie? Łódzkiej Akademii Jazzowej? To może lepiej sami wybierzemy się na jego koncert gdzieś w Europie, może znowu w Willisau? A może będą grali w jakimś klubie, ale nie tak zwanym eleganckim czy „z prawdziwego zdarzenia”, ale takim, do którego przychodzi publiczność naprawdę zainteresowana muzyką, a nie socjeta wycierająca sobie jazzem twarz raz na miesiąc i kiwająca głowami , że było super. A jak nie to zawsze zostaje nam płyta, znakomita, nowoczesna, wolna od uprzedzeń, jazzowa płyta „Willisau Live”.