Dlaczego koncerty bywają złe – SUPLEMENT

Autor: 
Maciej Krawiec
Zdjęcie: 

Przed kilkoma miesiącami podzieliłem się z czytelnikami portalu Jazzarium tekstem, gdzie prezentowałem subiektywną typologię czynników, które sprawiają iż dany występ pozostawia wiele do życzenia. Natomiast kilka dni temu przytrafiło się, że byłem na faktycznie bardzo złym koncercie. W drodze powrotnej do domu, w ferworze dyskusji o nim z towarzyszką wieczoru, postanowiłem ponownie przeczytać niedawno pisany felieton. Po tej lekturze zdałem sobie sprawę z niepełności mojej typologii.

Brak satysfakcji nie wynikał tym razem z przewidywalności muzyki, niegodnego sztuki nadęcia artysty, braków warsztatowych, kłopotliwej aury miejsca czy nieempatycznej publiczności. Główny problem stanowił fakt, że... to było po prostu złe. Z gruntu słabe. Błędnie wymyślone. Dalece nieinspirująco wykonane. Marnie przyjęte.

Nie chcę pastwić się nad artystą, który – jak sądzę – z przekonaniem o jakości swojej artystycznej myśli zarówno nagrał płytę z tym solowym repertuarem, jak i teraz z nim koncertuje. Najpewniej brakuje mu nie tylko krytycznego dystansu do swego „niesamowitego, wyjątkowo intymnego, solowego projektu” (wyimek z materiałów organizatora), ale i zaufanych doradców, którzy zwróciliby uwagę na niedoskonałości jego propozycji. Te ujawniają się już przy odsłuchu albumu, ale w sytuacji koncertowej – przy dokładnym powtórzeniu muzyki z płyty, która nie przekonuje – zostają spotęgowane. Jazz niejako umożliwia artyście zrehabilitowanie się za słabą płytę, o ile twórczo zinterpretuje zawarte na niej treści. Tutaj progresji nie było ani trochę i już to było doświadczeniem przykrym. To zdarzenie uświadomiło mi jednak również kilka zjawisk bardziej ogólnych.

 

1. Otóż artyście naprawdę nie przystoi dopraszanie się o brawa. Zakładając, że efekt sceniczny wynika z założeń twórcy i jest on co do słuszności wyborów przekonany, czy wypada aby zachęcał do oklasków, jeśli te spontanicznie nie wybrzmiewają?

2. Założyć również trzeba by, że elektronika – okiełznana dawno przez współczesną muzykę – powinna organicznie wspierać wysiłek twórcy i być funkcjonalnym narzędziem, niejako kolejnym instrumentem w jego rękach. Gdy jednak z powodu braku skutecznego przemyślenia sposobu wykorzystania, ot, takiego tabletu, staje się on okablowanym ciężarem, który wybija raz po raz z (ewentualnego) skupienia nad muzyką, mamy do czynienia z klasycznym przykładem na to, jak nie należy technologią na scenie się posługiwać.

3. Chciałoby się również sądzić, że godność artysty nie pozwala na zajmowanie uwagi widowni zbyt długo. O ileż zdrowszy jest niedosyt od przesytu. Tymczasem wykonawcy może, jak się okazuje, przyjść do głowy, że skoro już ma przed sobą widownię, a dany projekt rzadko wykonuje... to sobie jeszcze z tej okazji pogra więcej niż zwykle i wyjdzie do bisu aż trzykrotnie.

4. Taka postawa nabiera jeszcze bardziej kuriozalnego charakteru, gdy muzyk przyznaje, że wykonany właśnie utwór... mu nie wyszedł i zagrał go z błędami!

5. W takich krytycznych sytuacjach słuchacz powinien mieć prawo opuścić salę koncertową, by choćby przemyć wodą umęczoną grymasami niezadowolenia twarz. Bywa jednak tak, że przestrzeń dla widzów jest zorganizowana w sposób uniemożliwiający dyskretne wyjście z sali. A przechodzenie przed nosem muzyka, na oczach wszystkich zgromadzonych, do najbardziej kulturalnych nie należy. Niech przynajmniej widownia będzie przykładem na zachowanie w dobrym guście...

Ów wieczór nie należał jednak w żadnym razie do zmarnowanych! Jestem bowiem zdania, że sporadyczne zetknięcie się ze sztuką złą, nieporadnie wykoncypowaną, to zdarzenie cenne. Inspiruje do próby wniknięcia w przyczyny takiego stanu rzeczy, rozszerza wachlarz estetycznych doznań, wreszcie – kłaniam się – zachęca wymagających poszukiwaczy wrażeń istotnych do sięgnięcia po dziennikarskie pióro.

A przy okazji uczy jeszcze większej ostrożności przy wyborze artystycznych atrakcji.