Deborah Brown – Kansas City Here I Come. Kansas City Where We Go?

Autor: 
Maciej Karłowski
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Płyty ze standardami jazzowymi. Sprawa powszechna. Wydają je tak wielkie rzesze muzyków, że nie sposób ich nie zauważać. Trudno je jednak też odnotowywać w pamięci bo większość z nich to płyty, które nie mówią o standardach niczego, co nie zostałoby powiedziane wcześniej. Oczywiście nie można nikomu odmówić sięgania po ten repertuar. Każdy przecież ma pełną swobodę wyborów i nic nam do tego.

Ale do cholery, przecież jesteśmy odbiorcami tych nagrać, więc jednak coś nam do tego powinno być. Ostatecznie przecież dla nas są nagrywane i to my mamy zostać przez nie olśnieni, oczarowani. Mamy je kochać i podziwiać, a nagrywających je muzyków cenić i dostrzegać ich kunszt. Za co mamy ich cenić? Za to, że potrafią brać na warsztat klasyczny repertuar? Że uporali się z historią, nauczyli się ją czytać i przemawiać jej językiem? Oczywiście możemy, niemniej nie warto zadać sobie też pytanie czy samo przemawianie tym językiem jest aż tak wielką wartością? Wątpię. Rzecz oczywiście nie w tym, żeby historięignorować i zbywać milczeniem. Najwspanialej jest jednak wówczas, kiedy przeczytawszy z uwagą dzieje, doświadczamy nimi refleksji, uczymy się tego, co historia ma nam do powiedzenia i potem, gdy dowiemy się już co dla nas oznacza, staramy się wiedzę ponieść dalej i opowiedzieć ją własnym językiem. Wóczas stajemy się jej częścią. Inaczej stajemy się marionetkami idei klęczącej rekapitulacji, kustoszami tęskniącymi za dawnym. Takimi robotami zapętlonymi w wiekuistym jej przepisywaniu.

I takie wrażenie towarzyszą mi kiedy słucham Kansas City Here I Come. Wysłuchałem takich płyt nieskończenie dużą ilość i przyznam zlewają mi się one w pamięci w jakąś magmę bezkształtną do tego stopnia, że nie mam siły zastanawiać się czy sekcja rytmiczna jest świetna czy poprawna, czy rutynowo dobra, a może kompletnie beznadziejna. Nie znajduję też w sobie na tyle dużo werwy, żeby bardzo głęboko zastanawiać się na subtelnościami gry saksofonisty i meandrami aranżacji i tego czy zaproszona orkiestra to zespół dobry czy niekoniecznie. Co gorsza obojętne mi są również działania wokalistów, zarówno głównej bohaterki, jak i gościa, Kevina Mahogany'ego. I znowy rzecz nie w tym, że nie umieją oni mówić, tylko w tym co i jak mówią.

 

Wiem, że mają dysponują stosowną wiedzą i doświadczeniem, że jest to dla nich ważne, no może poza orkiestrą, która chyba clou swoich działań upatruje w innej i zdecydowanie niejazzowej estetyce. To niesprawiedliwe, ponieważ zbywam milczeniem czyjś trud, ale coraz mniej potrafię odnaleźć w takim graniu coś więcej niż zwyczajność, której prawdę poweidziawszy nie chcę słyszeć w otaczającej mnie muzyce.

Zapytacie więc po co słucham takich płyt? Przecież niemal wiadomo jakie będą, jak zabrzmią i jakie przesłanie będą nieść. Chyba dlatego, że w nie dającej się ciągle ugasić nadziei, chciałbym wierzyć, że może tym razem będzie trochę inaczej, że może ktoś z raz wstanie z kolan i zagra swoją muzykę a nie muzykę ze swojego ulubionego muzeum. NIe mam nadziei, że uczyni to tak jak Jarrett, Schlippenbach, Braxton, Steve Lacy czy Roswell Rudd, albo Joe Lovano kiedy mierzył się z muzyką Charliego Parkera, uchowaj Boże. Aż tak naiwny nie jestem, a jednak tli się ciągle mysl, że będzie choć odrobinę podobne w zamyśle, nie stylistyce, jak miewał to w zwyczaju robić choćby Fred Hersch, formacja BassDrumBone albo Marty Ehrlich ze swoim sextetem. Wówczas ma to w moim odczuciu sens. Wówczas pojawia się dyskurs z historią, oznaka żywotności myśli, gotowoś do stawiania pytań i próba odpowiedzi. Inaczej zostaje tylko wrażenie, że odbył się job, zagrany w duchu easy money, schlebiający wiecznie żywemu inżynierowi Mamoniowi, który lubi to co zna i ciągle przechadza się po salach muzealnych.

A jak odwiedzać muzeum to z wystawą prawdziwych eksponatów. Jak sięgać do klasyki, to nie nadpisywanej bezrefleksyjnie. Jeśli wizyta w świątyni sztuki historycznej to po to, aby pobyć w otoczeniu oryginału, zatrzymać się w towarzystwie ludzi, którzy to mainstreamowe granie stworzyli, i do których dzisiaj tak powszechnie, nie wiadomo po co odwołują się miliony muzyków na całym świecie.

Chciałbym kiedyś posłuchać jak Deborah Brown śpiewa napisane dziś utwory jazzowe, chciałbym się dowiedzieć kim tak na prawdę jest jako muzyk, a nie kim jest jako muzyczny konserwator zabytków. Chciałbym wiedzieć co iskrzy w jej głowie. Ale może wcale w jej głowie muzyka nie iskrzy w oczekiwany przeze mnie sposób, a ja zwyczajnie czekam bez sensu?