Christian McBride & Inside Straight – Live at the Village Vanguard

Autor: 
Antoni Szczepański
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat prasowe

Christian McBride to basista tak znany, że nie wymaga chyba żadnej introdukcji. Pasuje do niego popularne określenie ,,grał ze wszystkimi”. Przez wielu określany także mianem ,,gwiazdy jazzu”, cokolwiek to znaczy... Najnowsza płyta uznanego kontrabasisty to zapis koncertu z legendarnego klubu Village Vanguard, zagranego w zespole znanym z wydanej w 2013 roku płyty People Music.

Jaką muzykę znajdziemy na Live at the Village Vanguard? Jest to typowy mainstreamowy jazz – utwory grane są zazwyczaj w swingu, po (czasem trudniejszych, czasem bardziej piosenkowych) tematach kolejni muzycy grają solówki, a na koniec utworu temat powraca. Formuła znana od jakichś 80 lat. Po solówkach często słyszymy reakcje publiczności, co w zasadzie stanowi tu pewien walor – publiczność absolutnie entuzjastycznie reaguje na grę McBride’a i jego bandu. Wszyscy muzycy grający na płycie to profesjonaliści w każdym calu. Zespół jest zgrany, improwizacje są zaawansowane technicznie, tematy zagrane precyzyjnie, a sekcja rytmiczna swinguje aż miło – noga sama porusza się w rytm kontrabasowego walkingu. I wszystko byłoby fajnie, gdyby nie to, że choć płycie nie można wykonawczo niczego zarzucić, to także nie ma najmniejszego powodu aby po tą płytę sięgać.

 

Głównym problemem zarejestrowanej tu muzyki jest jej wtórność. Oczywiście: fan mainstreamowego jazzu otrzyma tutaj dosyć żywiołową muzykę, poprzetykaną okrzykami i oklaskami słuchaczy z klubu, a rytmiczne kołysanie wprawić może w dobry nastrój. Muzyka ta jest jednakże w oczywisty sposób wtórna i nie do końca wpisuje się w ramy - że użyję tu pewnej pojęciowej hybrydy - ,,postępowego mainstreamu”. Muzycy tacy jak Ambrose Akinmusire, Brad Mehldau, Gerald Clayton, czy Aaron Parks udowodnili już kilka płyt temu, że w ramach mainstreamowego, opartego na tradycji jazzu, znanego od dawna sposobu pisania i grania muzyki, można zaproponować podejście bardziej współczesne, nie pozwalające pejoratywnie mówić o ich muzyce ,,tak grało się 50 lat temu”.

McBride  nie próbuje poszerzyć zanurzonej w tradycji muzyce, konsekwentnie od wielu lat bawiąc się w jazzowy skansen. Live at the Village Vanguard doskonale wpisuje się w dyskografię kontrabasisty, który z uporem maniaka nagrywa podobne do siebie płyty (z małymi wyjątkami). Wszystkie tak bardzo trzymające się wytyczonej przed dekadami wizji muzyki, że aż ciężko je od siebie odróżnić. Prawie każdy z jego albumów, gdyby nie aspekt brzmienia i realizacji, muzycznie mógłby zostać nagrany zarówno 30, jak i 20, jak i 10 lat temu. Jest to bardzo przykre, zważywszy na fakt, iż McBride to prawdopodobnie jeden z najbardziej technicznie utalentowanych kontrabasistów na świecie. Do tego współpracował z największymi muzykami jazzu i kilkoma tuzami muzyki rozrywkowej. Kontrabasista nie skończył jeszcze 50 lat, a jego podejście do muzyki określiłbym jako ,,dziaderskie”. McBride jako artysta większością swoich albumów nie próbuje powiedzieć odbiorcy niczego poza tym, że mainstreamowy jazz fajny jest, i że tradycja jest wciąż żywa. Live at the Village Vanguard to kolejna płyta, która nic nowego nie mówi nam o jej twórcy, o jego podejściu do muzyki, do kompozycji, do prowadzenia zespołu. McBride sprawia wrażenie jak gdyby zatrzymał się w latach 90., gdzie w znakomitym zespole Joshuy Redmana (a obok nich Brah Mehldau i Brian Blade) pokazywał, że tradycja akustycznego jazzu wśród młodych muzyków jest wciąż żywa, że wciąż można odnaleźć w niej radość i zarażać nią publiczność. Dzisiaj, prawie trzy dekady później, McBride wydaje takie płyty, jak gdyby jego artystyczny horyzont zatrzymał się właśnie te ponad 20 lat temu. Jakim cudem w muzyce tego kontrabasisty nic nie zmieniło się przez trzy dekady, skoro w światowym jazzie wydarzyło się tak wiele? Zupełnie tak, jak gdyby wczesny, gwałtowny start Christiana był dla niego równocześnie artystyczną metą. Odnoszę wrażenie, że McBride to kolejny muzyk potwierdzający tezę, iż nie zawsze genialny sideman musi być genialnym liderem. Mieszanie palcem tej samej zupy od trzydziestu lat – taka myśl pojawia mi się w głowie po przesłuchaniu najnowszej płyty muzyka. Tego typu koncert może, słuchany na żywo, dawać wiele przyjemności. Po co jednak coś takiego nagrywać? Zupełnie nie wiem. Oczywiście ktoś mógłby powiedzieć, że artysta ma prawo nagrywać to co czuje i to co mu się podoba. Jest to prawda, artysta ma do tego pełne prawo. Ale tak samo ja, skromny recenzent, mam prawo odradzać przesłuchanie tej płyty każdemu, kto przesłuchał już choć kilka płyt mainstreamowych, a do tego szanuje swój czas.

 

Zastanawiający jest dla mnie także fakt, iż – zgodnie z informacjami zawartymi na stronie internetowej wytwórni - Live at the Village Vanguard to zapis koncertu zarejestrowanego… w 2014 roku! Tak drogi czytelniku, dobrze przeczytałeś. Ta płyta ukazała się 7 lat po nagraniu materiału, który już w dniu koncertu nie był muzyką ciekawą, czy bardzo współczesną. Królestwo dziwacznych decyzji. A pośrodku on, basista-wirtuoz, Christian McBride.

Żeby nie zostawić ewentualnego fana naszego wspaniałego amerykańskiego kontrabasisty z niczym, pozwolę sobie polecić kilka jego autorskich płyt. Nie są one odkrywcze i nie pokazują niebywałego horyzontu, ani też szerokiego spojrzenia na muzykę, tym niemniej z pewnością stanowią ciekawszą propozycję. Szczerze polecam więc płytę The Movement Revisited: A Musical Portrait of Four Icons, zadedykowaną historii afroamerykanów (płyta nie do końca jazzowa, co stanowi jej ogromny atut),  Conversations with Christian (kilka ciekawych duetów) oraz drugą i trzecią płytę zespołu Christian McBride Big Band (garść miłych dla ucha aranży). Natomiast ze szczerego serca poleciłbym płyty, na których McBride nie jest liderem. Jeśli ma być to album koncertowy, to polecam przesłuchać Trilogy Live, gdzie McBride pojawia się w ciekawym zespole, bo obok niego na scenie  grają Chick Corea i Brian Blade. Na papierze niby jeszcze bardziej przewidywalnie bo, o zgrozo, standardy!, ale jednak coś nas tu intryguje, coś porusza, a do tego jakoś tak jakby mniej konwencjonalnie. Czyli znajdziemy tam dokładnie to, czego na Live at the Village Vanguard brakuje.