Bluesowa ojcowizna

Autor: 
Maciej Krawiec
Zdjęcie: 

Prawdopodobnie każdy z nas, oddany muzyce w mniejszym bądź większym stopniu, ma w sobie wspomnienie takiego momentu, zespołu czy artysty, który sprawił, że muzyka jako zjawisko w sposób bardziej barwny niż wcześniej pojawiła się w jego życiu. A może nie był to moment, a raczej proces poddawania się wpływom sztuki, która finalnie zawładnęła wyobraźnią i sercem? Ile par uszu, tyle historii związanych z muzyczną inicjacją.

Gdy myślę o losach mojego odbioru tej sztuki, kłębi się w pamięci wiele epizodów, fascynacji, rojeń i nadziei. Najbardziej wyrazistym skojarzeniem z lat dzieciństwa i nastoletniości jest następująca sytuacja: mieszkanie rodzinne w warszawskim Śródmieściu, a w każdym pomieszczeniu inny muzyczny styl. Przestrzeń kuchni była małą ojczyzną poezji śpiewanej, popu Whitney Houston czy Joe Cockera, czasem smooth jazzu. Ale wystarczyło przejść kilka metrów, by zanurzyć się w zgoła odmiennej aurze: w pokoju „dziecięcym” królowali długowłosi herosi z Metalliki, Sepultury czy Machine Head. Swe miejsce mieli w nim wprawdzie muzycy Portishead, Prodigy czy Michael Jackson, ale wobec metalowego mainstreamu trzymali się raczej „in the closet”. I wreszcie ostatni i największy pokój, gdzie sporadycznie można było dosłyszeć jazz czy rocka. Najczęściej, i najgłośniej, odtwarzany był tam jednak blues – ukochany gatunek mojego ojca. Surowe tony gitar, cwałujące perkusje, przeciągłe harmonijki, przeszywające głosy, nieraz rezonowały tak mocno, że bardziej niż zza grubej przedwojennej ściany, słychać je było z podwórka, na które wychodzą prawie wszystkie okna mieszkania.


Dlaczego o tym piszę? Gdyż na kilka przejściowych miesięcy ponownie znalazłem się teraz w tej silnie naznaczonej skojarzeniami i wspomnieniami, wyjątkowej przestrzeni domu rodzinnego. I, choć wiele się tam zmieniło i warstw tego jedynego w swoim rodzaju palimpsestu jest jeszcze więcej, muzyka wciąż jest tam obecna. I blues nadal jest tym gatunkiem, który wybrzmiewa tam najsilniej. Dziś jednak podchodzę do niego inaczej. Bo czy blues jest tylko gatunkiem muzycznym? A może, analogicznie do tego, o czym mówił mi w trakcie wywiadu Piotr Orzechowski w kontekście jazzu – że on wcale gatunkiem nie jest, a raczej ideą, stanem ducha – blues również funkcjonuje na gruncie idei, filozofii specyficznego bycia, a nie tylko muzyczną estetyką o konkretnej historii?

 

Wspólne słuchanie bluesa z moim ojcem i rozmowy o nim teraz, ku takim właśnie myślom mnie kierują. Blues jawi się jako organiczny koncept bycia szczerym, „nagim” wobec emocji, naturalnie żywiołowym bądź smutnym, prawdziwie samotnym, tęskniącym bądź rozbawionym. Mam poczucie, że tę filozofię mój ojciec, fan bluesa, z niego czerpie. Z patrzenia na spoconego, ubranego w kiczowaty sceniczny strój muzykanta, Steviego Raya Vaughana wykonującego w natchnieniu „Texas Flood” czy „Tin Pan Alley”, czy równie oddanego sztuce energetycznego Rory Gallaghera; ze spotkania z surowymi nagraniami Juniora Wellsa i Buddy'ego Guya na niezapomnianym albumie „Alone & Acoustic”; z radości, którą emanował młody Johnny Winter w takim „Mississippi Blues” czy „Mean Town Blues”; wreszcie z zetknięcia z geniuszem powściągliwości Johna Mayalla na „USA Union”.

Z twórczości tych i innych ulubionych bluesmanów mojego ojca płynie owa lekcja szczerości, autentyczności i bezpretensjonalności, którą on wciąż – nie tylko swym muzycznym gustem, ale własną postawą życiową – mi przekazuje. A jaka jest Twoja muzyczna ojcowizna?