Bill Evans: koncertu dzisiaj nie będzie

Autor: 
Piotr Jagielski
Zdjęcie: 

Pierwszym, najbardziej naskórkowym odczuciem dochodzącym do głosu gdy widzę grającego Evansa, jest obawa, że za chwilkę wyzionie ducha. Troska o stan grającego jest nieodłączna w moich przygodach z Evansem. Grając, wygląda naprawdę poważnie i niepokojąco, jak chory, któremu nie pozostało już wiele nadziei na powrót do zdrowia. Zawsze boję się, że za moment pochyli się jeszcze niżej, spuści głowę aż pod klawiaturę i złamie się na pół. Z czasem wszystko zaczyna wyglądać, jakby złamanie stało się faktem już po kilku pierwszych akordach, a jego samego, przepołowionego, w kupie trzyma tylko, dwa numery za duży, garnitur.

Usłyszałem kiedyś, że istnieją trzy kategorie muzyków. Na pierwszą składają się ci, którzy obdarzeni są bogatą wyobraźnią poetycką, przepełniają ich fantastyczne pomysły, które jednak pozostają na zawsze w formie niezrealizowanych planów, wobec braków warsztatowych. Druga kategoria to wybitni, w pełni wykwalifikowani rzemieślnicy, z łatwością operujący dowolną formą, którą niestety pozostawiają pustą, jako że brak im właśnie dobrodziejstwa imaginacji. Jest wreszcie trzecia grupa – niezwykle wąska i ekskluzywna – muzyków którzy potrafią przełożyć swoje myśli na dźwięk. Do tej trzeciej kategorii zaliczam śmiało Billa Evansa. 

Jego wrażliwość muzyczna, niemal zawstydzająca, dość szybko dała o sobie znać i już w wieku 13 lat Bill zamienił (czy raczej – zamieniono mu) znienawidzone skrzypce – instrument dziecięcych tortur – na bardziej przyjazne i działające na wyobraźnie młodego muzyka, pianino. Nastoletni Evans szybko zdobywał szlify i wykazywał się niezwykłą biegłością gry w tak młodym wieku. Problemem pozostawała wciąż jego chorobliwa nieśmiałość, którą manifestował przy każdej możliwej okazji. Gdy (już jako poważniejszy muzyk) usiłował spełnić swoje marzenie o pracy dla wytwórni Riverside, oczywiście pozostawiał te myśli właśnie w sferze niespełnionej możności. Jak mógłby zdobyć się na śmiałość, graniczącą z bezczelnością, i zawrócić głowę komuś takiemu jak Orrin Keepnews (szef wytwórni) swoją mizerną osobą. Do pomocy zgłosił się przyjaciel – gitarzysta Mundell Lowe i nagrał z Evansem taśmę, która miała przekonać Keepnewsa do zakontraktowania pianisty.

Niestety, nawet przy założeniu, że fortel z taśmą zadziała, nie zwalniało to Evansa z osobistego stawienia się przed masywnym obliczem producenta w celu promowania się. A Evans nie miał pojęcia jak należy się promować, nigdy tego nie robił, nie miał zdania. I tym razem, Lowe znalazł sposób – dość bezczelny trzeba przyznać – puścił Keepnewsowi taśmę z grającym Evansem przez telefon! Trudno przecenić cierpliwość szefa Riverside, który słysząc od pierwszych dźwięków, że ma do czynienia z muzykiem niezwykłej klasy, nie trzasnął zirytowany słuchawką. Choć powinien był.

Sonny Rollins na saksofonie, J.J. Johnson - puzon, Wes Montgomery - gitara, i Bill Evans na pianinie. Tak wygląda Demon Band w ułożeniu Orrina Keepnewsa – zespół najbardziej niedowartościowanych muzyków jazzowych. Muzyków, których ogromny talent i umiejętności nie są w stanie ścigać się z ich brakiem pewności siebie i chorobliwym dążeniem do perfekcji. Myślę, że Evans mógłby być liderem tego składu. Jego obsesja na punkcie własnej gry doprowadzała do tego, że nie łatwo było namówić go do występów, a o ich nagrywaniu nawet nie warto było wspominać. Tak właśnie prezentowała się sytuacja przed występem w klubie Village Vanguard w Nowym Jorku, kiedy zdesperowany Keepnews niemal wypchnął go na scenę (i całe szczęście! Dzięki temu możemy delektować się jego grą na fantastycznej płycie „Sunday at the Village Vanguard”), tak było podczas koncertu w Waszyngtonie, który Evans otworzył uroczyście słowami – Proszę państwa, niestety koncertu dziś nie będzie. Mam nadzieję, że zrozumiecie.

 Bywało, że niestety to on miał rację. Bywało, że jego poczucie niedowartościowania było w pełni uzasadnione. Jak na przykład gdy podczas gry w kwintecie Milesa Davisa musiał zmierzyć się z problemem rasizmu – jako jedyny biały w zespole. Bywało, że podczas koncertów publiczność nie nagradzała jego gry brawami po długich i imponujących solowej improwizacjach, tylko dlatego, że uważała zespół Davisa za miejsce dla promowania się czarnych muzyków. A John Coltrane postanowił się do niego w ogóle nie odzywać (tzn. silent treatment), co ostatecznie doprowadziło do rozstania się pianisty z genialnym składem Davisa. Ale w myśl przekonania, że samotność nie jest końcem a po prostu możliwością, nowym rozdaniem, Evans skonstruował pierwszy ze swoich zespołów, z Paulem Motianem na perkusji i Scottem LaFaro na kontrabasie. Grupa wycisnęła z idei tria jazzowego wszystko co było do wyciśnięcia. Naprawdę, jestem przekonany, że nie dało się zrobić już więcej. Krystaliczne, wrażliwe i poetyckie brzmienie Evansa w połączeniu z masywnym, niemal nieludzkim głosem kontrabasu LaFaro, dawało piorunujący efekt, który uzupełniał z wyczuciem Motian, który idealnie zrozumiał o co gra idzie. Zespół na całe lata ustanowił nowy wzorzec gry „tria” - niemal każde kolejne (Keitha Jarretta, McCoya Tynera, Brada Mehldau) musiało mierzyć się z ideałem, do którego nie ma już dostępu.

"To zawsze było moim dziwactwem, że choć jestem zawodowym muzykiem, zawsze wolałem grać bez publiczności” - wystarczy choć raz zobaczyć go przy pracy, żeby w pełni pojąć sens tych słów. Bill Evans jest personifikacją skupienia na grze. Nie jest zainteresowany niczym innym, jak tylko muzyką. Nie interesuje go publiczność, nie interesuje go recepcja, nawet towarzyszący mu muzycy interesują go tylko dlatego, że sami są częścią jego muzyki i w równej mierze odpowiadają za jej jakość. Bill Evans był samotnikiem i indywidualistą, ale przede wszystkim był jednym z najgłębszych, najbardziej wrażliwych i przejmujących muzyków z jakimi kiedykolwiek przyszło mi się zetknąć. Zresztą, wystarczy spojrzeć na okładkę płyty „Portrait in Jazz”, z której spogląda twarz pianisty, który wydaje się zirytowany że odciągnięto go od pracy z tak błahego powodu, jak zdjęcie na okładkę płyty.