Ad Libitum 2015: Urodziłem się w czasach wojny i dorastałem w zniszczonym świecie - rzecz o Peterze Peter Brötzmannie cz. 1

Autor: 
Piotr Jagielski
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. prasowe

Zapadał zmrok, ale upał nie ustępował. Nie padało od tygodni, asfalt się topił, nie było litości, był sierpień. Choć słońce powoli gasło, Plac Grzybowski nadal oddawał żar, którym sycił się przez cały dzień. Peter Brotzmann palił cygaro i szeroką dłonią malarza głaskał siwą brodę. Ubrany w grubą, wełnianą  kamizelkę wydawał się całkowicie nieczuły na upał. Tak też wyszedł na scenę Pardon, To Tu. W środku ludzie prawie mdleli z braku powietrza. Otwarto wszystkie okna, ale to nic nie dało, może nawet było gorzej. Ale Brotzmannowi wydawało się być wszystko jedno, mimo że jego muzyka wymaga ciężkiej pracy fizycznej, mimo że gra na saksofonie, mimo, że miał już 73 lata.  

Doświadczanie muzyki Petera Brötzmanna jest tyleż natury umysłowej, co cielesnej. Widziałem ludzi, uciekających z klubu w połowie pierwszego numeru, kuląc się pod marynarkami, jakby byli w okopach, a z nieba sypał grad kul i bomb. Ja sam chowałem się za filarem; przynajmniej teoretycznie byłem czymś osłonięty przed tą siłą, jak kamizelką kuloodporną. Ale i tak mnie dosięgał, nie było takiego miejsca w którym dałoby się skryć przed brotzmannowską siłą. Dźwięk rozchodzi się po ciele – jakby wziąć do rąk kawał drewna i uderzyć nim z całej siły o ziemię, nie puszczając. Prąd przechodzi przez każdą komórkę. Potem zmieniłem nastawienie filozoficzne i starałem się przecisnąć jak najbliżej sceny, tak blisko, żeby dźwięczało mi w uszach, żeby mi krew z tych uszu poleciała. To wspaniała muzyka, jeśli lubi się bezwzględną, radykalną improwizację, bez punktu zaczepienia. I ziemię, trzęsącą się pod nogami. Wokół mnie waliły się budynki.

To ścieżka dźwiękowa do wojny światowej. Brotzmann zaczyna grać a ja rzucam się na mokrą ziemię i nakrywam rękami przestraszoną czaszkę. Wokół świst kul-owadów, wybuchy, podrywające się i wolno upadające z grzmotem fałdy ziemi. Brotzmann gra dalej – ostrzał artyleryjski. Nie ma ucieczki jest tylko niezdarna próba uratowania się, beznadziejnego zrobienia czegokolwiek w obliczu nieuchronności. Czuję błoto w ustach, czołgam się dalej, Bóg wie dokąd i po co.

Tak mam, gdy idę na Brotzmanna.

 

 

***

„Urodziłem się w czasach wojny i dorastałem w zniszczonym świecie. Im starszy byłem, tym bardziej zdawałem sobie sprawę z tego, co się stało. Co nasi ojcowie wyrządzili reszcie świata. Moją pierwszą reakcją była myśl: nigdy więcej. Coś takiego nie może wydarzyć się jeszcze raz” – tłumaczył; dym z jego cygara niemal zasłaniał mu twarz, zlewając się z imponującą, siwą brodą.

Pierwsze obrazy, jakie odkopuje z pamięci to widok żołnierzy w rosyjskich  mundurach, schwytanych przez Wehrmacht i wystawionych przez Niemców na rynku miasteczka Sławno, jak na witrynie sklepowej, na pośmiewisko, żeby wszyscy mogli nasycić oczy dowodem nieubłaganej siły nazistowskiej maszyny wojennej. Pierwsze lata życia Brotzmann spędził tułając się po terenie Wielkiej Rzeszy, w ucieczce przed wojną. Matka zabrała swoje dzieci do dziś Sławna, wówczas jeszcze Schlawe. Kilka miesięcy później, na tym samym rynku, Brotzmann oglądał tę scenę raz jeszcze – tym razem w roli jeńców wystąpili Niemcy. Rosjanie szli na zachód. Kończyła się wojna, choć Brotzmann dopiero zaczął o niej myśleć. „To wszystko nie miało sensu, a na pytania +dlaczego?+ nigdy nie otrzymałem żadnej odpowiedzi. Musiałem więc poszukać jej gdzieś indziej. Zacząłem czytać, rozglądać się. Może właśnie dlatego dotarłem w moich poszukiwaniach do muzyki – pochodziła z innego świata. Dom rodzinny był wypełniony europejską muzyką klasyczną, która dla mnie w tamtych dniach była synonimem +starego świata+, odpowiedzialnego za katastrofę”.

 

Muzyka „nowego świata” miała być egalitarna, sprawiedliwa; miała też odesłać stary porządek na śmietnik historii. Stary świat w pełni udowodnił swoją nieprzydatność i szkodliwość. „Nie czułem winy, tylko wstyd” – tłumaczy Brotzmann, wypuszczając kłęby dymu z brody. Ze wstydu zrodziła się brutalna muzyka, nie znająca kompromisu. Free jazz we Francji czy Wielkiej Brytanii był problemem estetycznym, zagadką formalną, ćwiczeniem stylistycznym. W Niemczech na szali leżała moralność. „Dla nas muzyka była czymś, dzięki czemu mogliśmy uwolnić się od brzemienia przeszłości”. Słowo „free” nabierało szczególnego znaczenia.

 

„Nigdy nie potrafiłem patrzeć na sztukę jak na problem formalny. Oczywiście, estetyka może być przydatna, ale dla mnie formalna czy techniczna strona tego zagadnienia nie jest interesująca. Zdecydowałem się na granie muzyki jazzowej ponieważ zawsze była zaangażowana społecznie. Gdy przyjrzymy się historii, cofając się aż do muzyki gospel, pieśni niewolników i bluesa – który jest fundamentem – muzyka opisywała trudy codziennego życia, nie była tylko zagadką formalną. Dotyczyła przykrych tematów jak brak pieniędzy, bieda i jak się z niej wydostać” – ocenia. Nic nie bierze się z powietrza.

„Ja uznałem, że spróbuję poprzez granie czegoś nowego. Tak się akurat złożyło, że ta muzyka w niczym nie przypominała Modern Jazz Quartetu, była za to bardzo naturalna i logiczna. Często wyrażała radykalne uczucia. Praca fizyczna zawsze sprawiała mi przyjemność – gdy gram na saksofonie, odbieram to jako czynność fizyczną na równi z czynnością intelektualną. Lubię takich silnych, fizycznych grajków – Sidney Bechet był jednym z nich, również Coleman Hawkins tak grał. Lubię, gdy trąba naprawdę brzmi, naprawdę da się ją usłyszeć. Byłem w kapeli, grającej cholerny dixieland, byłem amatorem. Widok Becheta zrobił na mnie odpowiednie wrażenie. Później miałem okazję oglądać występy muzyków, którzy grali z podobną mocą i siłą wyrazu, ale on był moim wzorem. Nauczyłem się od niego, że jeśli już jesteś na scenie, po prostu musisz tak zagrać, bez wstrzymywania się. Widziałem prawie wszystkie zespoły Milesa Davisa, oglądałem koncerty Coltrane’a, Buda Powella, Sonny’ego Clarke’a; z każdego takiego doświadczenia wyciągałem coś dla siebie, uczyłem się od nich czegoś nowego” – tłumaczył źródło swojej siły, zaczerpniętej od Becheta, jednego z królów Nowego Orleanu.

Brotzmann także nie wstrzymuje się na scenie, gra na całego, ile płuca wytrzymają. Pod tą wełnianą kamizelką płuca Brotzmanna – co chwila doświadczane kolejnymi cygarami – muszą bieleć z wysiłku.

 

Ale wytrzymują wiele. W połowie pierwszego setu moja koszula była już mokra, jakby ktoś celowo oblał ją piwem. Rozglądałem się po sali – wszystkie twarze, czerwone, opuchnięte od gorąca, stęsknione za podmuchem wiatru, zwrócone były w tym samym kierunku, nieruchome, zadziwione, zadowolone. 70-latek był wciąż jak skała. Grał jeszcze półtorej godziny.

 

***

Włączam „Machine Gun” Petera Brotzmanna. RATATATATATATATARATATATA. Kot zniknął pod kanapą, przerażony, cały przejęty grozą, jaka na niego spadła, nie wiadomo skąd. Sąsiad z góry wali po rurach. Jest byłym wojskowym, powinno mu się podobać. WGHIIIIRRRRRRRRR. Głośniej. Niech grzechoczą egzystencjalne łańcuchy, rodzimy się i umieramy w samotności. Schronienie pod kanapą nie wystarcza, kot wybiega do drugiego pokoju, schować się w szafie. Tchórz. Wstyd mi za niego. RATATATATATATATA. Seria z karabinu maszynowego. Dzwonek do drzwi. Sąsiad jest stary i siwy. Grozi policją. „Kolego” – zagaja – „chyba kolegę popierdoliło”. RATATATATATA. „Nie chcę na ciebie, kolego, wzywać policji ale wezwę”. Robi się czerwony. „Ja wszystko rozumiem. Też byłem kiedyś big-bitowcem” – zapewnia.

Resztę wieczoru uspokajam kota, doprowadzonego na skraj egzystencjalnego wycieńczenia. Ma szalony wzrok – nihilizm, klaustrofobia, nicość, kondycja ludzka. Staccato wprost z piekła wpędziło kota w obłęd. Usiłuję wywabić go z szafy puszczając Stana Getza, ale on swoje wie. Stan Getz jest beznadziejny i kot z pewnością nie cierpi go tak, jak ja go nie cierpię. Nie da się uwieść na taki lep. Jeszcze się trzęsie, opętańczym wzrokiem szuka czegoś stałego, pewnego. Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że koty nie mają świadomości klasowej.